Praga - Złota wstęga dla "Cantores Veiherovienses"

 

Chór "Cantores Veiherovienses", w którym spiewam już od lat wrócił własnie z Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Bożonarodzeniowej i Adwentowej, który odbywał się w dniach 26-28 listopada 1999 r. w Pradze. Chór zdobył na tym festiwalu "złotą wstęgę" oraz wyróżnienie za wykonanie utworu współczesnego. Podczas ogłoszenia wyników wszyscy chórzysci przeżywali wiele emocji, bo jak to zwykle bywa rozpoczęto odczytywanie listy nagrodzonych zespołów od tyłu, czyli od trzecich nagród.

Biorąc pod uwagę to, że były dwie kategorie, a po drodze wręczano jeszcze różne wyróżnienia, nic dziwnego, że minęło sporo czasu zanim pani konferansjerka dotarła wreszcie do nas.

Oczywiscie atmosferę podsycały jeszcze okrzyki radosci podnoszone co chwila przez nagradzane własnie chóry. A było chwilami naprawdę głosno, bo Portugalczycy nie mogli przecież być gorsi od Włochów czy Austriaków.

Grand Prix festiwalu otrzymał swietny chór University of Pretoria z RPA. Muszę przyznać, że naprawdę zasłużyli na najwyższą nagrodę. Szkoda, że nie widzieliscie tego niepowtarzalnego występu: ok 50-ciu młodych ludzi, prawie samych Afrykanerów, tak niezwykle przeżywajacych spiewaną przez siebie muzykę. Na pewno ich spiew nie zrobiłby takiego wrażenia na słuchającej i tak już z rozdziawionymi ustami publicznosci, gdyby nie wspaniała choreografia.

Polegała ona na tym, że wszyscy chórzysci spiewając wykonywali jednoczesnie gesty, które w doskonały sposób opisywały znaczenie słów piesni napisanej przypuszczalnie w języku zulu. Czuło się, że Ci młodzi ludzie, w większosci biali, pragnęli przekazać swiatu jakies ważne przesłanie o dobru i miłosci. Tak jakby chcieli naprawić wszystko to, co zostało zniszczone przez system apartheidu.

Oczywiscie był też uroczysty bankiet z udziałem wszystkich chórów. Uswietniła go swietna czeska orkiestra brassowa, która perfekcyjnie wykonała program składajacy się głównie z szlagierów muzyki klasycznej i dixie-landowej.

"Brass-band" wzbudził ogólne ożywienie, dosyć powiedzieć, że po kilku pierwszych utworach cała sala dosłownie szalała. Portugalczycy zaczęli robić "falę meksykańską", którą my, Polacy "przechwycilismy", poszerzylismy o kilka nowych elementów, a następnie rozpowszechnilismy w swojej najblizszej okolicy wzbudzając ogólny podziw. Gdy orkiestra rozpoczęła brawurowe wykonanie "Carminy Burany" dziewczyna z drugiego chóru z Polski wpadła w taką euforię, że wzięła do pary jedną ze swoich urodziwych, choć tak jak i ona nieposkromionych chórzystek i biegały w szalonym zaprzęgu w te i we wte wzdłuż stołów ciągnąc za sobą ponad głowami biesiadników czerwoną chustę. Stworzyły razem dosć oryginalny układ choreograficzny, trzeba to przyznać. Polski temperament nie spotkał się jednak ze zbyt ciepłym przyjęciem ze strony nordyckiej częsci sali, która w tym czasie nerwowo podnosiła głowy znad talerzy próbując stawić czoła kolejnym natarciom tkwiącego tylko w ich wyobrazni wroga.


Potem na scenę weszła kapela w stylu "Jaka to melodia?" prezentująca lekki repertuar taneczny. Swoim wyglądem (sposobem ubierania) przypominali słodką tandetę lat siedemdziesiątych, ale grali też trochę współczesnych kawałków. Także ogólnie wszyscy bawili się swietnie. Były wężyki, zawijańce, nawet zainicjowana przez Portugalczyków zabawa przechodzenia na zgiętych nogach "bez trzymanki", pod stopniowo obnizajacą się poprzeczką.

W pewnym momencie ludzie z poszczególnych krajów zaczęli wyciągać swoje flagi narodowe ze stojaków na scenie i z wielkiego szczęscia wymachiwali nimi ponad głowami rozszalałego tłumu. Nasza flaga powiewała najwyżej i zataczała ósemki i kółka najbardzej ochoczo z wszystkich pozostałych, bo machał nią dzielnie Wojtek, który wskoczył własnie komus na barana. Najzabawniejsze było, gdy jedna z organizatorek zaczęła chodzić po sali usiłując odzyskać wszystkie flagi. Akcja zakonczyła się pełnym sukcesem dopiero po interwencji konferansjerki.

Jednak najbardziej chyba utkwiły mi w pamięci wydarzenia, które rozegrały się już po opuszczeniu przez chór bankietu. Gdy wychodzilismy z hali dochodziła północ. Na zewnątrz było dosć zimno, powietrze przesiąkło wilgotną listopadową dżdżą. Nic dziwnego, że wyjątkowo sprawnie wszyscy załadowali się do autokaru, który powoli wytoczył się z parkingu na drogę okalającą łagodnym łukiem potężną bryłę stadionu Strachovskiego. Ta olbrzymia żelbetowa budowla, z pewnoscią duma inżynierów czeskich w nie tak przecież odległych czasach Republiki Socjalistycznej, sprawiała nieco przygnębiające wrażenie.

Po przejechaniu kilkuset metrów nasz autobus zatrzymał się na obszernym parkingu pod strzelistą budowla, może wieżą telewizyjną. Z tego miejsca roztaczała się przepiękna panorama Pragi. Gdy nacieszylismy już oczy widokiem miasta nocą, stało się cos niezwykłego.

W pewnym momencie, zupełnie od niechcenia, zaczelismy spiewac najpiękniejsze z naszych piesni. Była to jedna z tych chwil, dla których chce się żyć. Ponad nami rozgwieżdżone tysiącem gwiazd niebo, pod nami miasto rozswietlone tysiącem różnobarwnych lamp, a my tutaj, złączeni wspólnym spiewem i tą wielką radoscią. Czegóż więcej potrzeba?

Na zakończenie odspiewalismy naszemu dyrygentowi "Sto lat" za to, że powiódł nas tak pewnie do zwycięstwa. Kilku z nas, mężczyzn (w tym i ja) podrzuciło go parę razy, a po chwili już wszyscy razem szlismy wesołym, rozspiewanym orszakiem w kierunku naszego autobusu. Na czele prowadził nas, niesiony triumfalnie na ramionach najbardziej krzepkich chórzystów, nasz dzielny wódz.

Nagle osłupielismy, bo z prawej strony zaczęła się do nas przybliżać inna spiewająca grupka. Były to dzieci, z jednego z czeskich chórów, które razem z nami brały udział w festiwalu. Prowadzone przez swojego dyrygenta, grzecznie ustawiły się na pobliskim przystanku autobusowym w oczekiwaniu na nocny autobus do centrum. Dzeciaki tak ładnie spiewały, że postanowilismy chwilkę poczekać razem z nimi.

I nawiązała się wówczas między nami swego rodzaju rozmowa. Oddzieleni szerokoscią ulicy na zmianę prezentowalismy sobie nawzajem nasze utwory, które odbijały się echem od wysokiej sciany stadionu. Najbardziej wzruszylismy się, gdy ta stłoczona, w zimną listopadową noc pod obskurną wiatą przystanku autobusowego gdzies na peryferiach Pragi, grupka małych Czeszek i Czechów wykonała jedną z polskich kolęd. Nie pozostalismy więc dłużni naszym nowym przyjaciołom, gdy przysłali do nas jedną ze swoich spiewaczek z kwiatkiem. Pospiesznie wysłalismy na przeprawę przez ulicę naszego gońca z kasetą chóru.

Niestety, zaraz potem przyszedł czas pożegnania...

LINKI:

STRONA GŁÓWNA BARTOSZA

CZESKI BŁĄD

STARA GALERIA AUGUSTYNA ZIEMENSA

STARE MAPY WEJHEROWA



E-mail: [email protected]