Ponizszy tekst Mirosława Krupinskiego pt.: "Jak to bylo - czyli karzaca reka sprawiedliwosci ludowej" zostal w koncu lutego 1998 r. skopiowany ze strony WWW autora, podzielony z racji swojej wielkosci na piec kolejno wywolywanych czesci i minimalnie przeformatowany przez dodanie marginesow. Poprzednia - czesc czwarta.Powrót do indeksu tekstówCzesc piata - ostatnia
Po rozprawie sadowej w Bydgoszczy trzymano mnie tutaj przez nastepne szesc tygodni - tyle ile trwalo rozpatrywanie rewizji obrony w Sadzie Najwyzszym. Nie wiedzialem oczywiscie nic o postepie i wyniku rewizji to tez bylem calkowicie zaskoczony kiedy pewnego dnia zbudzono mnie o swicie i kazano sie pakowac. Samochod ktory czekal byl taki sam jak w czasie aresztowania w Stoczni - dwa wieloosobowe przedzialy i cztery stalowe"szafy" bez okien, jedynie z malymi otworami do oddychania. W otwartych przedzialach zakwaterowano kilku kryminalnych - mnie wcisnieto do szafy. Przyznam, ze tego nie oczekiwalem, specjalnie po wystapieniu prokuratora na rozprawie. Ale mysle ze byl to rewanz za moj ostatni grzech popelniony dzien przedtem.
Wieczorem poprzedzajacym wydarzenie wszedl do celi szef ochrony Aresztu i niespodziewanie zapytal czy mam jakies zazalenia. Przekonalem sie juz do tego czasu, ze sprawa spacerow, ktorych bylem pozbawiony od osmiu miesiecy, jest nie do zalatwienia - wiec odpowiedzialem 'nie'. Po tej odpowiedzi zostalismy ( ja i dwoch innych lokatorow celi) poinformowani, ze jutro "gora" wizytuje wiezienie i ze mam zameldowac cele do przegladu. Nigdy tego nie robilem i uwazalem ze nikt nie ma prawa tego ode mnie, jako wieznia politycznego, wymagac. Powiedzialem to - ale nie zrobilo to zadnego wrazenia na moim rozmowcy. Kontynuujac poinformowal mnie o formie raportowania i wyszedl. Wyraznie chcial sie pochwalic ze mnie wytresowal.
Na drugi dzien rano wysoki, wnioskujac ze swity, wizytator wszedl do celi. Swita z szacunkiem zatrzymala sie na zewnatrz - miedzy lozkami nie bylo zbyt wiele miejsca. Wszyscy, wizytator i ci za progiem, oczekiwali na spektakl, ale ja jedynie usiadlem na lozku a inni wstali. Po przeciagajacym sie ciezkim milczeniu wizytator zapytal: --' Jakies problemy?' i zapewne nie oczekujac potwierdzenia zrobil pol kroku do tylu. Ale ja bez namyslu powiedzialem 'tak' i ze szczegolami opisalem sprawe braku spacerow. Wysluchal i nic nie odpowiadajac wyszedl. Za zatrzasnietymi drzwiami slyszalem glosy swity tlumaczacej cos goraczkowo.
O swicie nastepnego dnia wyladowalem w "szafie" wieziennej ciezarowki, gotowy do przesylki w nieznanym mi kierunku.. Nie bylo to wygodne. Siedzialem na twardej lawce, z kolanami wpartymi w drzwi i lokciami uciskanymi przez sciany.Drzwi, jak wspomnialem, nie mialy okna - jedynie kilka szpar oslonietych od zewnatrz stalowa zaluzja. Wewnatrz panowal polmrok i zaduch. Byl wczesny,chlodny, ranek i ciasnota i niewygoda byly narazie jedynymi dolegliwosciami. Ale to wkrotce mialo sie zmienic.
Najwpierw oczywiscie scierplem w niewygodnej pozycji. Wiercenie sie bylo ograniczone i nie pomagalo zbytnio. Usilowalem drzemac ale nie wychodzilo. Samochod po kretej wedrowce ulicami Bydgoszczy musial wyjechac na szose lub autostrade bo jechal dosc szybko.
Dzien musial byc sloneczny bo po kilku godzinach wczesnego poranka temperatura stawala sie coraz wyzsza. Pomimo ciasnoty jakos sciagnalem sweter, ale to tez nie rozwiazalo sytuacji. Pot splywal strumieniem po drzwiach, o ktore opieralem czolo, siedzenie bylo mokre od potu plynacego z tulowia i posladkow. Pot z siedzenia kapal na podloge. Powietrza bylo malo, odor potu wypelnial szafe. Pod siedzeniem lezala moja torba z jedzeniem, ale nie bylo w niej picia a pozatem nie moglbym jej stamtad wyciagnac. Probowalem z kolei oprzec plecy o tylnia sciane ale, z uwagi na ciasnote, nie bylo to oparcie. Stawalem sie powoli polprzytomny, serce pracowalo z wysilkiem i nieregularnie. Chyba film mi sie na chwile urwal bo niespodziewanie wyrznalem glowa o stalowe drzwi, co mnie ocucilo. Poza guzem na czole spowodowalo to glosny lomot, ktory musial zaniepokoic straznika. Uchylil drzwi szafy (mialy ogranicznik otwarcia na zewnatrz) i cos zagadal. Nie zrozumialem, a pozatem bylo mi wszystko jedno. Nie odpowiedzialem.
Musial byc zly albo zaniepokojony bo otworzyl drzwi. Zaczalem bezwiednie wdychac "normalne" powietrze jak robi to zdychajaca ryba - otwartymi ustami. Musialem wygladac bardzo zle, a moze to ten smrod i kaluza potu wywolaly samarytanski odruch tego bydlaka - bo drzwi juz calkowicie nie zamknal. Co wiecej dostalem kubek wieziennej kawy, chyba ze zwyklym w wiezieniu bromem - bo uczucie odretwienia stalo sie mniej dotkliwe. Mysle, ze dowiezienie mnie zywego nie bylo konieczne, ale dla eskorty mniej klopotliwe niz formalnosci zwiazane z przekazaniem zwlok.
Wczesnym popoludniem samochod zatrzymal sie na chwile w jakims wiezieniu, gdzie wyladowano czesc konwojowanych. Prawde mowiac, nie wiem gdzie to bylo, zupelnie mnie to nie interesowalo. Ale pozwolono mi wyjsc na chwile do ustepu i umywalni. Najwpierw mylem tylko rece i twarz, ale woda byla tak niezwyklym i luksusowym odczuciem, ze w koncu schlapalem prawie cale ubranie rozkoszujac sie chlodem.
Po tej operacji i w wyniku rozprostowania odmawiajacych posluszenstwa nog - poczulem sie prawie normalnie. Serce ciagle troche sie zacinalo, ale w tym przedmiocie mialem dosc doswiadczenia aby nie wpadac w panike.
Moja podroz trwala dalsze kilka godzin, ale na szczescie drzwi szafy pozostawiono nadal czesciowo uchylone a pozatym temperatura na zewnatrz zaczela opadac. Zdretwienie powrocilo, ale w porownaniu do poprzedniego etapu byla to poprawa warunkow, tak ze czulem sie prymitywnie zadowolony. Zaczalem myslec o nieznanym celu podrozy i powodzie tak bezsensownie brutalnego potraktowania.
Byl to, poza opisanymi uprzednio probami wykonczenia, najbardziej nieludzki i wyraznie wrogi akt. Nie znalazlem wtedy zadnego logicznego wytlumaczenia jego przyczyny. Po rozprawie sadowej spodziewalem sie i czesciowo doswiadczylem czegos w rodzaju zdziwionej sympatii, jak mysle - w wyniku niezwyklej deklaracji prokuratora. Ta sama eskorta, kilka miesiecy wczesniej, zademonstrowala niezwykla i warta chyba opisania przychylnosc w czasie transportu z Bydgoszczy do Gdanska. Wieziono mnie wtedy na kolejne badania do Kliniki Wojskowej Akademii Medycznej, bedace wynikiem rozgrywek pomiedzy obrona i prokuratura.
Eskortujacy wowczas, kierowca i straznik, wsadzili mnie, bez zwyklych bransoletek, do pustej budy z pootwieranymi drzwiami przedzialow. Zanim samochod ruszyl dokwaterowano mi mloda, rowniez nieskuta kobiete - calkiem przystojna. Nie wiem czy byl to swojego rodzaju test psychologiczny, pulapka czy dowod sympatii, prezent. W kazdym razie obojgu z nas, zakladajac iz dama nie byla tu sluzbowo - stworzono pokuse i mozliwosc. Nie wiem czy byla ukryta kamera ale obaj, kierowca i straznik jechali w szoferce - przedzial byl pusty. Taka sytuacja trwala okolo dwoch godzin. Nie zamienilem ze wspolpasazerka ani slowa. Oboje przygladalismy sie sobie ze zrozumialym zainteresowaniem ale na tym sie skonczylo. Skuto i wyprowadzona ja w lezacym po drodze wiezieniu dla kobiet. Nastapil drugi dziwny akt podrozy - przeniesiono mnie do szoferki, gdzie siedzialem na masce silnika, pomiedzy kierowca i straznikiem. Rozmawialismy przyjaznie - obaj okazali sie byc mieszkancami Bydgoszczy, jeden byl, jak deklarowal, mlodszym przyjacielem Rulewskiego - bydgoskiego szefa "Solidarnosci". Podroz powrotna uplynela w podobnej atmosferze. Mowiac prawde - glupio wypaplalem o tym (pomijajac dame) konfidentowi, i jezeli nie bylo to rezyserowane jako test lub pulapka obaj "sympatycy" mogli miec klopoty. Obecna podroz, a wlasciwie jej warunki, mogla byc rewanzem za paplanie, tymbardziej ze obecny straznik mogl byc jednym z nich.
Innym powodem owej prawie zabojczej dla mnie zlosliwosci mogl byc fakt iz opuszczalem bydgoski areszt zywy i z niespodziewanie niskim wyrokiem. Jezeli, jak wskazywaly zaistniale fakty, usilowano mnie tu dwu lub trzykrotnie, z premedytacja, wyprawic na tamten swiat - moj wyjazd mogl byc przyszlym zagrozeniem dla inspiratorow i wykonawcow owych zamachow. Jezscze jedna proba mogla byc wiec ostatecznym rozwiazaniem problemu.
Poznym popoludniem samochod zatrzymal sie, kierowca zatrabil. Lomot zelaznej bramy wskazywal, ze wjezdzamy na teren kolejnego wiezienia. Tak tez bylo, ale nie wiedzialem - czy jest to cel podrozy, czy tylko przystanek na noc. Ciagle moglo sie zdarzyc, ze jedziemy do polozonego na radzieckiej granicy Hrubieszowa, pod opieke lub w goscine wschodnich przyjaciol.
Byl to jednak cel podrozy - wiezienie w Leczycy. Jak dowiedzialem sie pozniej bylo to cos w rodzaju nobilitacji - wiezienie mialo tradycje polityczne. Siedzieli ty Kardynal Wyszynski i Wladyslaw Gomulka zanim zostal pierwszum sekretarzem PZPR po Czerwcu 56.
Wywloklem sie z szafy i z samochodu poruszajac sie bardzo niepewnie. "Komitet powitalny" skladal sie z oficera w mundurze sluzby wieziennej i kilku innych ludzi w tym porzadkowych w wieziennych drelichach. Wszyscy stali i patrzyli - wiec odruchowo przedstawilem sie glosno -'Solidarnosc'.
Oficer niespodziewanie sie zaperzyl : 'Jaka Solidarnosc, jaka Solidarnosc - KPN chyba! Solidarnosc to byli robotnicy!' Wowczas odebralem to jako deklaracje wrogosci ale, analizujac jego pozniejsze zachowanie, chyba sie mylilem. W kazdym razie po tym emocjonalnym powitaniu i mojej pozniejszej o nim relacji przylgnelo do niego imie "KPN-owiec", powszechnie uzywane i chyba mu znane. Nie protestowal o ile wiem.
Przygody dnia jeszcze sie dla mnie nie skonczyly. Po odprawie na korytarzu wieziennym zostalem wyeskortowany do… ciemnej izolatki w podziemiu. Grubasne i wilgotne mury, brak dziennego swiatla, wyro bez materaca. Kilka minut po zatrzasnieciu za mna drzwi mialem naprawde tego dosc. Zaczalem w nie walic z niespodziewana dla mnie samego energia. Otworzono dosyc szybko i naprawde zly zaczalem mowic chaotycznie o kolejnej probie wykonczenia, chorobie serca i potrzebie lekarza. Mysle obecnie , ze izolatka po przyjezdzie nie byla aktem zlosliwosci - byla rutyna tego wiezienia. W kazdym razie moj pierwszy rozmowca i wezwany na pomoc "KPN-owiec" wygladali na rzeczywiscie nieswiadomych stanu mojego zdrowia - wyprowadzono mnie spowrotem na korytarz parteru i ktos przyniosl moje akta przywiezione razem ze mna. Teczka byla gruba i dwie trzecie tej objetosci stanowily dokumenty medyczne, bedace wynikiem korespondencji pomiedzy prokuratura i obrona. Po przejrzeniu kilku pierwszych - poprzedzany przez porzadkowego taszczacego moje klamoty, zostalem zaprowadzony na pietro i wprowadzony do celi. Drzwi trzasnely za mna.
Cela byla mala, z wysokim klasztornym sufitem. Pietrowe prycze, cztery. I co najwazniejsze - dwoch wiezniow patrzacych na mnie z zaskoczeniem. Jeden - potezne chlopisko z sumiastym wasem i nie mniej poteznym brzuszyskiem, drugi - wysoki i wysportowany, chyba z broda (a moze wyhodowal ja pozniej). Ten wlasnie wykrzyknal: 'Mirek?! - Co te skurwysyny z toba zrobili!.' Zapomnialem juz troche o przyjemnosciach podrozy i okrzyk mnie raczej zdziwil. Ale musialem wygladac jak widmo i smierdziec jak skunks - wiec okrzyk, patrzac wstecz, byl calkowicie usprawiedliwiony. Tak wiec wydawalem sie byc "w domu".
Dopiero zasypiajac uswiadomilem sobie, ze byl to 8 wrzesnia 1982 - dzien moich urodzin. Wlasnie skonczylem czterdziesci trzy lata.
LECZYCA Nastepny dzien roznil sie od poprzednich dwustu siedemdziesieciu. Jeszcze o tym nie wiedzialem, ale przestalem byc aresztowanym - od wczoraj bylem skazanym. Jak pozniej zoatalem zawiadomiony oficjalnym pismem - Izba Wojskowa Sadu najwyzszego zatwierdzila poprzedni wyrok. Tak wiec w celi bylo obecnie trzech skazanych i, co wydawalo sie niezwykle - nie bylo konfidenta.
Kilka dni uplynelo glownie na wymianie wiadomosci i wspomnien. Po raz pierwszy moglem uslyszec o przebiegu pierwszych dni stanu wojennego w Olsztynie, postawach, reakcjach, wydarzeniach. Jedno bylo humorystyczne: - Kurier z Gdanska , ktory przywiozl do rozpowszechnienia moje proklamacje i "Apel" brylowal i oplywal w chwale w Olsztynie przez chyba dwa dni. Najwpierw, o ile dobrze pamietam relacje, odwiedzil moja zone. Nastepnie, po przekazaniu dokumentow komus sklonnemu je wziac, zaczal urzedowanie w jednej z olsztynskich kawiarni, zdajac relacje kazdemu kto chcial sluchac. Chcialo wielu roznych ludzi w tym kilku cierpliwych esbekow, ktorzy oczywiscie chcieli uslyszec jak najwiecej. A wiadomosci byly "nie z tej ziemi". Zgodnie z relacja kuriera strajk krzepl z dnia na dzien, zwyciestwo bylo bliskie a "wojska Krupinskiego" czekaly pod Gdynia aby przejac wladze. Tu entuzjazm i radykalizacja pogladow sluchaczy sluchaczy zaczal rosnac do tego stopnia, ze esbecy, bojac sie zamachu stanu w Olsztynie, kuriera zwineli. Przy okazji zapamietali i pozniej zapudlowali tych najbardziej poza kurierem radykalnych.
W Olsztynie, jak uslyszalem , bylo wielu internowanych i aresztowanych, ale pojawilo sie tez kilku lojalnych, deklarujacych pospiesznie milosc do wladzy. Szef wiezienia w Bartoszycach glosil na wszystkie strony, ze ma przygotowana dla mnie cele. Znajac jego mafijne powiazania z olsztynskim I sekretarzem KW PZPR Wojnowskim, ktoremu wielokrotnie nadepnalem na bolace odciski, doprowadzajac do jego "rezygnacji" i sledztwa w sprawie jego naduzyc - cieszylem sie ze uniknalem tej gosciny. Mysle, ze w Bartoszycach proby wykonczenia mnie mialyby wieksze szanse powodzenia.
Wojnowski o dziwo stanal przed sadem. W stanie wojennym prokuratura w Olsztynie musiala miec mocne (i publicznie znane) dowody aby do rozprawy doprowadzic. Byl sadzony przez sad w Bartoszycach (!). Zostal uniewinniony. Ale sprawa miala humorystyczny ciag dalszy. Oskarzyciel, wiceprokurator wojewodzki pani Krystyna Kida, zazadala uzasadnienia wyroku, co jest sygnalem zamiaru i pierwszym krokiem do odwolania. Natychmiast zostala wezwana do WRONiego gniazda i otrzymala reprymende, po ktorej sie "rozchorowala" i nie mogla pelnic dalej swoich obowiazkow. Duzo pozniej, juz po zwolnieniu, mialem wielka ochote pogadac z pania Krystyna o sprawie i o reprymendzie - ale nie moglem. W trwajacym stanie wojennym rozmowa ze mna mogla byc gwozdziem do trumny jej zawodowej kariery. Mam nadzieje, ze teraz nie jest to juz taka tajemnica ani niebezpieczenstwem i ze moze kiedys uslysze te relacje.
Leczyca miala dobre tradycje i dobra atmosfere, przynajmniej w moich odczuciach. Utrata wolnosci, szczegolnie w wyniku przemocy, boli. Tego bolu nie mozna wyeliminowac dobrym wyzywieniem, ludzkim traktowaniem czy zapewnieniem podstawowych praw wieznia. Ale wszystkie te wymienione elementy pozwalaja przetrwac.
Wyzywienie wiezienne w Leczycy bylo znacznie lepsze niz w aresztach. Kucharz byl znosny, duzo warzyw, porcje poprzez prosolidarnosciowe sympatie sluzbowych wiezniow czesto nadmierne. Ale byla to tylko czesc naszego papu. WRONa tracila rozped, a w raz z rozpadem autorytetu samozwanczej kliki - na nasze wiezienne ograniczenia patrzono przez palce. Tak wiec paczki docieraly dosyc swobodnie i nie byly wazone. Karmienie nas w wiezieniu bylo bezpiecznym dla karmiacych wyrazaniem sympatii - znacznie bezpieczniejszym niz glosne i otwarte domaganie sie naszego uwolnienia. Tak wiec paczkowano nas obficie i obiektywnie musze stwierdzic, ze w wielu przypadkach bylo to mniej zdrowe niz wiezienna dieta. Szczegolnie w okresie Wielkanocy i Bozego Narodzenia zablindowane od zewnatrz okna cel, pelniace role lodowek, wygladaly jak delikatesy. Przewazala zywnosc trwala - tluszcze, suche i wedzone wedliny, czekolada itp. Przy ograniczonych mozliwosciach ruchu rujnowalo to zdrowie.
Drugim sposobem przyjacielskiego rujnowania zdrowia byly papierosy. W stanie wojennym byly one na kartki. Przydzialy wiezienne byly duze, w dodatku w Leczycy sprzedawano nieograniczone ilosci uszkodzonych papierosow "na wage". Poza tym Zachod zasypywal "patriotow" czekolada i papierosami. Kopcono wiec znacznie wiecej niz na wolnosci, co bylo zrozumiale przy wieziennym stresie. Ale stress stressem - dla mnie to byla powolna agonia. Przy moim chorym sercu kazdy zapalony w celi papieros byl kolejnym gwozdziem do trumny. A w miare rosnacej liczby "naszych" w Leczycy cele zageszczaly sie. Byl okres, ze w celi okolo 3 x 6 m bylo nas 12, w tym dziesieciu palaczy. Prycze byly trzypoziomowe, pomimo to zajmowaly wraz ze stolem, kiblem i umywalka wiekszosc powierzchni podlogi. Po okolo osmiu miesiacach nieustannej mordegi przedlozylem zadze przezycia ponad towarzystwo i poprosilem o pojedynke. Po wstepnych oporach przeniesiono i do dzisiaj zaluje, ze nie prosilem wczesniej. Ale czesc palaczy i tak poczula sie moim posunieciem obrazona. Tak naprawde to do dzisiaj, 15 lat od tamtego czasu, moje pluca nie wrocily do normy i nie potrafie oddychac tak skutecznie jak przed wiezieniem. Badania przeprowadzone w roku 1987 w Sydnej wykazaly w moich plucach taka ilosc smoly ponikotynowej jak u nalogowego palacza - a ja nie palilem nigdy.
Najwiekszym jednak plusem wiezienia w Leczycy byly spacery. Bylem ich pozbawiony przez ponad dziewiec i pol miesiaca i moje nogi przypominaly patyki. Moj adwokat, Andrzej Muza, po calym tym okresie nieudanych interwencji medyczno formalnych wywojowal dla mnie podwojny, jednogodzinny czas spaceru. Wobec bezsensu spacerowania pojedynczego wieznia - przedluzony czas miala cala cela. W czasie kiedy moi pobratymcy siedzieli na wybiegu i kopcili - ja chodzilem jak nakrecony, cale 60 minut. Co wiecej, blogoslawilem kazdego wypalonego tu przez nich papierosa w plonnej nadziei, ze w celi wypala mniej. Nadzieja byla plonna, ale czas zadymionej celi byl juz tylko 23 a nie 24 godziny na dobe.
WRONa, jak wspomnialem, slabla choc jeszcze nie zdychala. Ale poza rozluznieniem stosowanych wobec nas rygorow byly i inne, czasem humorystyczne tego objawy. Oto pewnego dnia reporter stolecznego radia sztucznie powaznym glosem zakomunikowal iz "na personalny rozkaz premiera i szefa WRON generala Jaruzelskiego, w dniu dzisiejszym przesunieto zegary o godzine, przechodzac na czas letni. Operacja przebiegla bez zaklocen". Bylo to wdzieczne i publiczne robienie oczywistego durnia z "kochanego wodza narodu" i chwala dziennikarzowi za to. Rok temu to bylo nie do pomyslenia.
Byla tez, niestety druga strona medalu. Ktoregos dnia uslyszalem w wieziennym glosniku dziwnie znajomy, ociekajacy miloscia i lojalnoscia glos, podnoszacy chwale i zaslugi Okregowych Komitetow Odrodzenia Narodowego powolanych jako terenowe agendy WRON. Sluch mnie nie mylil. Przemawial moj dobry znajomy - Wladyslaw Makowka, inzynier elektryk z Kolobrzegu, z ktorym w latach szescdziesiatych pracowalismy razem w tamtejszym "Miastoprojekcie". W tamtych czasach, jako byly oficer zwolniony z armii, smarowal wazelina sciezki kariery zawodowej - przynaleznosc do PZPR, komercyjne kolezenstwo z kierownikiem pracowni, sliska uprzejmosc w stosunku do bosow. Slizgal sie w gore wolno ale z uporem, sklonny do pocalowania kazdego tylka na kolejnym szczeblu. Teraz mial wreszcie okazje na cmok wysoko w gore i jego glos ociekal lojalnoscia. Byly to bezmyslne slogany - na sprzedaz byly glownie glos i nazwisko. Moze trudno w to uwierzyc - ale w tamtym momencie naprawde ucieszylem sie , ze jestesm w Leczycy a nie w towarzystwie Wlodzia Makowki.
Wymieniajac uprzednio czynniki ulatwiajace przetrwanie zapomnialem o owym zadowoleniu. Paradoks. W zasadzie nikt sie nie cieszy, ze pozbawiono go wolnosci. Ale istnieje inny rodzaj zadowolenia - ze obawa przed uwiezieniem nie pozbawila czlowieka sumienia i godnosci, ze umial wbrew instynktowi samozachowawczemu zrobic to co zrobil. Nawet w okresach depresji, kiedy zachodzila potrzeba zrobienia nastepnego kroku odsuwajacego wolnosc dalej i dalej - bylo to latwe w tej atmosferze wewnetrznej aprobaty.
Pamietam kiedy okolo maja 1993 roku, kiedy WRONa zaczynala oferowac warunkowe zwolnienia tym ktorzy osobiscie wystapia z prosba o ulaskawienie - naczelnik wiezienia zaczal wzywac solidarnosciowcow na rozmowy. Ja zostalem wezwany razem z innym olsztyniakiem - Wlodkiem X. Naczelnik poinformowal nas o przepisach i oswiadczyl, ze poprze kazdy wniosek jaki otrzyma. Nastepnie zapytal o nasze stanowisko w tej sprawie.
Zwracal sie do mnie pierwszego i ja, wbrew wolnosciowym ciagotom, odpowiedzialem , ze w wiezieniu znalezlismy sie w wyniku naszych pogladow i nakazu sumienia i w zwiazku z tym nie bedziemy sie z niego wyczolgiwac na kolanach. Naczelnik spojrzal na Wlodka ale ten milczal. Wrocilismy do celi.
Wlodek walnal sie na lozko z twarza w poduszce i nie reagowal na zadne pytania o przebiegu wizyty. Ja ciagle czulem sie bardzo pewny swojej decyzji, ktora zreszta byla zgodna z zaleceniem skierowanym do adwokatow - zadnych prosb ode mnie ani rodziny. Ale widok Wlodka w skrajnej depresji sprawil , ze czulem sie zle. Wiedzialem ze bardzo przezywa rozlake z rodzina, ale nie przypuszczalem ze ta marchew Jaruzelskiego rozbierze go tak bardzo. Dla mnie bylo oczywiste, ze marchew cuchnie. Warunkowe zwolnienie pozwalalo kochanej wladzy na ponowne zapudlowanie delikwenta w przypadku powrotu do dzialalnosci zwiazkowej lub politycznej. Amnestia wisiala w powietrzu i od wolnosci dzielily nas miesiace - dawanie wladzy dodatkowego kija do reki byloby glupota.
Powrot do wiezienia oznaczalby cofke nie tylko o te miesiace ale i o czesc wyroku objeta amnestia. Czyli Jaruzelski nie ryzykowal nic. Neutralizowal dzialaczy a rownoczesnie mial w reku bat, ktory mogl w dowolnej chwili uzyc pod lada pozorem.
Usilowalem powiedziec to Wlodkowi, ale on tylko na chwile pokazal wilgotne oczy i jedynie wymruczal - ' nie powinienes mowic za obu'. I w tym momencie zrozumialem ze ma racje. Moglem powiedziec co powiedzialem uzywajac slowa 'ja' zamiast 'my' i nie mialem prawa decydowac za niego. Teraz mialem tylko jedno wyjscie.
Wzialem papier i dlugopis i napisalem oswiadczenie do naczelnika wiezienia. Stwierdzilem, ze to co powiedzialem na spotkaniu bylo moim wylacznym stanowiskiem. Dodalem, ze Wlodek ma bardzo trudna sytuacje rodzinna i poprosilem o ponowne wezwanie go na rozmowe - tym razem samego. Zalomotalem w drzwi i oddalem pismo sluzbowemu. Wlodek zostal ponownie wezwany tego samego dnia. Wrocil troche smetny ale spokojny i jakby rozmarzony. Warunkowe dostal; wyszedl jako jeden z pierwszych.
Moj adwokat potwierdzil listownie moje polecenie nie skladania wniosku o ulaskawienie i skontaktowal sie z zona. Jak prosilem - ona tez o ulaskawienie nie wystepowala. Ale wystapila niespodziewanie zaloga mojego zakladu - Biura Projektow Budownictwa Komunalnego w Olsztynie. Wniosek byl bardzo samozachowawczy - wyliczal moje zaslugi i osiagniecia jako inzyniera i zawieral prosbe o zwolnienie. Brakowalo moim zdaniem czegos bardzo waznego - ze dzialalem w imieniu i w obronie swoich wyborcow. Ale to i tak nie mialo zadnego znaczenia. Po mojej rozmowie z naczelnikiem oraz po otrzymaniu cenzurowanego listu od adwokata stwierdzajacego iz zgodnie z moim poleceniem o zwolnienie warunkowe wystepowal nie bedzie - decyzja mogla byc tylko jedna. Totez nie zdziwilem sie kiedy otrzymalem decyzje podpisana przez Prezesa Rady Panstwa Jablonskiego decyzje, stwierdzajaca iz 'Rada Panstwa postanowila z prawa laski nie skorzystac'.
Mysle, ze warto powrocic do innego epizodu "prawnego" ktory mial miejsce nieco wczesniej. Moja zona, ktora po pozbawieniu mieszkania mieszkala wraz z urodzonym 8 stycznia dzieckiem katem u znajomych, zajmujac wraz z nimi pojedynczy pokoj w olsztynskim samotniaku, zaczela podupadac na zdrowiu i w koncu wyladowala w szpitalu. Powiadomiony o tym i na jej prosbe wystapilem o udzielenie przerwy w wykonywaniu kary - dla umozliwienia opieki nad zona i dzieckiem do czasu poprawy jej zdrowia. Taki sam wniosek, poparty przez lekarzy zlozyla zona.
Kilka tygodni pozniej , okolo dziewiatej rano, zostalem odwolany ze spaceru i wezwany na spotkanie z, jak sie pozniej dowiedzialem, przewodniczacym Sadu Garnizonowego w Lodzi - podpulkownikiem WP Jozefem Sobieskim. Pan polkownik, chorobliwie czerwony na twarzy, z nosem jak nadgnila truskawa i pijacko metnymi oczami, siedzial za biurkiem naczelnika wiezienia. Naczelnik skromnie przycupnal na jednym z krzesel. Moj "sedzia" zional oparami alkoholu , co mnie stojacego okolo trzy metry od niego przyprawialo o mdlosci. Mysle ze pierwszym co dostrzegl byl moj nieformalny stroj - na spacerze bylo zimno i mialem na sobie cywilny, wyszargany sweter. Z pewnym wysilkiem skoncentrowal na mnie wzrok i musial rowniez dostrzec obrzydzenie na mojej twarzy - nie cierpie alkoholikow i sytuacja w ktorej moczymorda mial decydowac o moim losie byla trudna do zniesienia. W kazdym razie od poczatku antypatia byla obustronna i wyrazna. Pytania z jego strony byly agresywne i zlosliwe, moje odpowiedzi obrazliwie lakoniczne. Naczelnik musial czuc sie zle i bylo to widoczne. Musial byc odpowiedzialny za to poranne pijanstwo; zrobil co mogl aby zmiekczyc sumienie pana sedziego, ale zamiast tego jedynie je rozmoczyl. Reszta byla moja wina - nie potrafilem jednak maskowac mojego obrzydzenia.
Otrzymane pozniej postanowienie Wojskowego Sadu Garnizonowego w Lodzi bylo oczywiste a jego uzasadnienie bylo powtorzeniem, w bardziej trzezwej formie, pijackiego belkotu pana pulkownika Jozefa Sobieskiego, sedziego wojskowego PRL.
W lipcu 1983 zostala ogloszona warunkowa amnestia. Uwalniala ona skazanych z wyrokami do trzech lat wlacznie i redukowala wyzsze niz trzy lata kary do polowy. Perfidia amnestii polegala na fakcie iz bardzo niewiele wydawanych w trybie doraznym wyrokow sadow wojennych bylo ponizej trzech lat. Skazani z wyzszymi wyrokami zostali automatycznie zatrzymani na sicie - do dalszej obrobki. Ci dzialacze, ktorzy unikneli wczesnego aresztowania, podjeli dzialalnosc i zostali aresztowani pozniej byli najbardziej przegrani. Ale wiezienia znacznie opustoszaly - masa kryminalistow z drobnymi wyrokami wyszla na wolnosc a wraz z nimi rzesze "poletatowych" konfidentow i prowokatorow. Ci poletatowcy, zwerbowani w czasie normalnej odsiadki wizja lepszego traktowania , skroconych wyrokow i innych przywilejow pozostawali na zawsze na smyczy - grozba ujawnienia byla gorsza niz zaoszczedzona odsiadka.
Po ogloszeniu amnestii moj zredukowany wyrok konczyl sie 17 wrzesnia 1983 roku. Te ostatnie dwa miesiace charakteryzowaly sie czyms w rodzaju stanu niewazkosci. Solidarnosciowcy wychodzil na wolnosc; pojedynczo, po kilku. Wsrod nich byli rowniez ci z wiekszymi wyrokami - ci ktorzy zdecydowali sie prosic o warunkowe zwolnienie. WRONa w tych przypadkach byla podstepnie ustepliwa - delikwenci podpisywali warunek iz w razie powrotu do zakazanej dzialalnosci ich amnestia zostanie uniewazniona i powroca do wiezienia. Tak wiec w ostatnim momencie, w wielu przypadkach przyspieszajac wolnosc jedynie o miesiace czy nawet tygodnie - poddawali sie. Jestem w stanie ich zrozumiec - rodziny, dzieci, lato - to wszystko czekalo po drugiej stronie kraty. Nigdy WRONowska marchew nie byla tak skuteczna jak w tych ostatnich miesiacach.
Pomimo wzmiankowanego wyzej "stanu niewazkosci" - o dziwo nie mialem zadnych pokus. Zamiast tego odczuwalem wyrazna satysfakcje. Satysfakcje z wytrwania i zadowolenie, ze cena owego wytrawania byla znacznie nizsza niz to sie zapowiadalo. Powracalem myslami do owych pierwszych dni, skierowanych na brame Stoczni luf czolgow. Te czolgi mogly strzelac - nie strzelaly. Myslalem o pierwszej celi w podziemiach gdanskiej bezpieki, kiedy serce fikalo koziolki a lekarstwa zostaly skonfiskowane - przezylem. Przezylem tez kolejno opisywane uprzednio: chemiczna saune jaka powitano mnie pierwszej nocy w Bydgoszczy, spowodowane truciem "zapalenie pluc" a'la Adolf, spotkanie z grzechotnikiem w krzakach lodzkiej kliniki. W styczniu 1982 moj wlasny adwokat pocieszal mnie wizja "wygrania sprawy" wyrokiem 10-15 lat, wbrew oskarzeniom zagrozonym kara smierci. Do podobnego wyroku przygotowywala mnie przed rozprawa pani Gotz - oficer wychowawczy Aresztu Sledczego w Bydgoszczy. Przez osiem i pol miesiecy nie opuszczalem celi, pozbawiony regulaminowych spacerow. Przezylem, pomimo choroby serca, podroz w zamknietej stalowej szafie. A teraz pozostalo mniej niz dwa miesiace - pod opieka zaklopotanych wyraznie rozwojem sytuacji funkcjonariuszy wieziennych.
Dni spedzalem na czytaniu ksiazek, znaczna czesc nocy - na rybach. Potrafilem, poldrzemiac oplynac w wyobrazni jezioro w Pluskach, mijajac znajome drzewa, wysepki i pola. I tak dwa miesiace przeszly. Nadszedl ow oczekiwany 17 wrzesnia.
Po sniadaniu przyniesiono moje cywilne ciuchy i zaprowadzono mnie do lazni. Po powrocie spakowalem nieliczne posiadane klamoty i poprowadzono mnie do budynku administracyjnego. Odbior depozytu nie trwal zbyt dlugo - wiekszosc rzeczy pozwolono zonie, na moja prosbe, zabrac prawie rok temu. Tak wiec okolo dziesiatej bylem formalnie gotowy do opuszczenia gosciny pana Jaruzelskiego - ale jakos nie spieszono sie z otwieraniem bramy. Po okolo godzinie zostalem poinformowany, iz ze wzgledu na moj stan zdrowia, czekamy na przybycie mojej zony. Dwie nastepne godziny przeczekalem ostentacyjnie "czytajac" jedyna posiadana ksiazke - szkolny podrecznik angielskiego. Przyznam, ze moja najwieksza troska bylo unikniecie trzymania jej do gory nogami - ale zdziwione spojrzenia przechodzacych funkcjonariuszy wieziennych sprawialy mi przyjemnosc.
Nie zastanawialem sie wtedy, dlaczego nie wychodze poprostu jak inni - na wlasna reke. Teraz mysle, ze moze wazniejsza niz obecnosc zony byla obecnosc wlascicieli samochodu, zapewniajacych transport. Znajomosc i rezyseria moich pierwszych krokow na wolnosci mogla byc istotna. Ale w sumie nie mialo to wiekszego znaczenia.
Moi odbiorcy przyjechali z opoznieniem. Na krotko przed opuszczeniem wiezienia spotkal mnie naczelnik i obaj nie bardzo wiedzielismy co mowic. Uwazalem i uwazam ze zachowywal sie na tym stanowisku przyzwoicie, zachowujac tradycje wiezienia, ktore goscilo Kardynala Wyszynskiego i Wieslawa Gomulke. Tak wiec bez wielu slow podalismy sobie reke i po chwili znalazlem sie na zewnatrz.
Przed odjazdem odwiedzilismy leczyckiego ksiedza, aby podziekowac za jego role w zyciu wieziennym. Nigdy nie bylem gorliwie praktykujacym katolikiem i poza mszami w leczyckiej kaplicy, w ciagu ostatnich trzydziestu lat bylem jedynie w kosciele z okazji celebracji nominacji biskupa Glempa na kardynala , poswiecenia kilku sztandarow i wczesniej - pogrzebu ojca. Ale msze w Leczycy byly dla mnie bardziej polityczna niz religijna celebracja - z mozliwoscia wysluchania zmodyfikowanego na uzytek sytuacji hymnu, zawierajacego slowa "ojczyzne wolna racz nam wrocic Panie". Mam wiec nadzieje, ze ksiadz leczycki zechce zapomniec moja jednorazowa improwizacje, kiedy majac prawa reke zajeta trzymaniem spiewnika, przezegnalem sie lewa. Mea culpa prosze ksiedza - i prosze przyjac spoznione wyrazy sympatii pod adresem plebanii i leczyckiej parafii. Ksiadz byl rodzajem odtrutki na obecnosc takich ludzi jak WRONowski pijaczyna podpulkownik Jozef Sobieski.
Z Leczycy jechalismy do Gdanska, gdzie czekalo mnie kilka spotkan. Najwpierw wpadlismy do mojej siostrzenicy Ludmily Smolskiej,mieszkajacej wraz z mezem Tomkiem i dwojka dzieci na Zaspie. Nastepnie spotkalem sie z Andrzejem Muza - moim adwokatem i pozniejszym przyjacielem. Andrzej zawiozl mnie do Lecha Walesy. Rozmowa z Lechem nie bardzo sie kleila - zrazil mnie bardzo pierwszymi slowami - "co tak pozno? Czekalem na ciebie trzy miesiace temu, kiedy wyszedles z wiezienia…" Pomyslalem wtedy, ze ja bylem u jego zony kilka godzin po jego internowaniu, stawialem jego uwolnienie jako warunek dialogu z wladza i pomimo mojego pozniejszego uwiezienia zawsze wiedzialem o jego losach. On nawet nie wiedzial, ze do dzisiaj bylem w wiezieniu.
Probowalismy rozmawiac o planach dzialania, ale swiadomosc podsluchu i brak jakiegokolwiek scenariusza ze strony Walesy przeszkadzaly. Razily mnie jego slogany, ktore masy odbieraly tak dobrze a jego chyba razil moj brak zapalu do sloganow. Bylem zmeczony i zniechecony ta wycieczka do Mekki.
Na drugi dzien odwiedzilem ksiedza Jankowskiego z podziekowaniem za pomoc prawna - adwokat Andrzej Muza dzialal z jego ramienia. Ksiadz nie omieszkal podkreslic faktu i celu mojej wizyty przy okazji najblizszego kazania - co znow zrazilo mnie troche. Wyraznie nie nadawalem sie do powrotu do normalnego swiata. Tego samego dnia, poznym wieczorem, Tomek Smolski zawiozl mnie i Haline do Olsztyna.
* * * Byl to prawie caly ( z wyjatkiem pominietych pierwszych dwudziestu stron) wstep ksiazki "Zaulki Prawa. Wlasciwa czesc ksiazki stanowia glownie dokumenty, pokazujace przebieg i kulisy podjetej w roku 1983 i trwajacej do tej pory sprawy o rehabilitacje i zadoscuczynienie. W mojej ocenie ta druga czesc jest znacznie ciekawsza i bardziej pouczajaca dla obecnych obywateli Rzeczpospolitej Polskiej.