Ponizszy tekst Mirosława Krupinskiego pt.: "Jak to bylo - czyli karzaca reka sprawiedliwosci ludowej" zostal w koncu lutego 1998 r. skopiowany ze strony WWW autora, podzielony z racji swojej wielkosci na piec kolejno wywolywanych czesci i minimalnie przeformatowany przez dodanie marginesow.Dalszy ciag - czesc piata. Powrót do indeksu tekstówCzesc czwarta
W porownaniu z pierwszym aktem oskarzenia, otrzymanym w klinice 28 grudnia 1981 - paragrafow bylo wiecej - nowe pojawily sie po zwroceniu materialow "do uzupelnienia" w kwietniu 1982. Material dowodowy nie ulegl zmianie - calosc oskarzenia opierala sie na opublikowanych przeze mnie dokumentach i moim oswiadczeniu zlozonym w dniu aresztoawnia. Zniknelo jedynie z widoku publicznego moje oswiadczenie o nielegalnosci stanu wojennego.
Prokurator nie dodal nic w tym wstepnym oswiadczeniu. Moich dwoch obroncow zajelo rozne stanowiska - Lapicki nie negowal sformulowan zarzutow i wnosil jedynie o lagodny wymiar kary, Andrzej Muza kwestionowal przestepczy charakter popelnionych czynow i wnosil o uniewinnienie. Zaczely sie przesluchania.
Jedyne istotne postawione mi pytania byly: czy wiedzialem o wprowadzonym stanie wojennym i jego prawach i dlaczego sie do nich nie zastosowalem. Na obydwa odpowiedzialem zgodnie z prawda:
-- O stanie wojennym wiedzialem, nie mialem watpliwosci co do srogosci jego kar - ale zapoznawania sie z detalami dekretow i kar swiadomie unikalem; aby nie oslabiac wlasnej woli zgodnego z sumieniem i obowiazkiem wobec ludzi dzialania.
-- Dzialanie bylo moim obowiazkiem. Pozbawieni kierownictwa ludzie mogli wyjsc na ulice, zaatakowac komitety, ulec prowokacji. Grozilo to powtorzeniem krwawych zajsc Poznania, Budapesztu i Gdanska z lat ubieglych. Jedynym ratunkiem przed rozlewem krwi na ulicach bylo utrzymanie ludzi w zakladach pracy - co skutecznie uczynilem. Usmierzanie reakcji spoleczenstwa na fakt aresztowania ich legalnie dzialajacych przywodcow nie mialo szans powodzenia a poza tym moje wlasne poglady nie odbiegaly od pogladow tego spoleczenstwa. Uwazam ze moim obowiazkiem bylo uchronic ich przed masakra. Biorac pod uwage iz sad byl wojskowy - zapytalem jak tenze sad ocenilby kapitana okretu, ktory wezwany do kapitulacji dalby nura za burte pozostawiajac pod ogniem walczaca, pomimo braku szans, zaloge.
Przesluchanie swiadkow oskarzenia nie wnioslo nic nowego i chyba zawiodlo oczekiwania oskarzenia. Swiadkowie musieli we wstepnym przesluchaniu przypisywac mi cos wiecej - gdyz inaczej nie bylo powodu przypozywac ich na sale rozpraw. Tutaj jednakze byli rczej swiadkami obrony.
Klemens Gniech, jeden z dyrektorow Stoczni imienia Lenina, zeznal zgodnie z prawda ze organizacja strajku zapewniala ochrone zakladu i ze ludzie nie byli zmuszani przez Komitet Strajkowy do uczestnictwa w akcji protestacyjnej. Podkreslil rowniez, ze nie uzywano w stosunku do niego zadnych naciskow ani przymusu.
Drugi swiadek oskarzenia, niewielki i wyraznie przestraszony swoja rola czlowieczek, Jan Zapalnik, w drodze na miejsce zeznan, owrocil sie na chwile plecami do sadu aby po kryjomu, na wysokosci brzucha pokazac mi palce w gescie "V", ktory to gest w poczatkach ruchu byl symbolem walczacej "Solidarnosci". Gest ten rozczulil mnie i rozsmieszyl - bo jak wspomnialem wiekszosc miejsc publicznosci zajmowali esbecy, w ktorych strone swiadek sygnalizowal. Mam nadzieje, ze nic go to pozniej nie kosztowalo. Jego zeznania byly tak pochlebne dla moich patriotycznych poczynan, ze w pewnym momencie prokurator zapytal go dlaczego we wstepnych przesluchaniach zeznawal inaczej. "Bo bylem przestraszony i zdenerwowany" zeznal swiadek i prokurator pospiesznie zaniechal dalszych pytan.
Swiadkow wnioskowanych przez obrone sad nie dopuscil - uznajac iz ich zeznania adresowane sa do mojej "przedprzestepczej dzialalnosci", czyli nie istotne dla sprawy.
Ale najwiekszym zaskoczeniem bylo koncowe wystapienie prokuratury. Prokurator oswiadczyl, ze w swietle przedstawionych informacji oskarzenie odstepuje od trzech najbardziej drastycznych paragrafow - tych o dzialaniu na szkode obronnosci kraju i o wzbudzaniu niepokojow publicznych. "Zgadzam sie, iz byc moze oskarzony Krupinski uratowal Gdansk od rozlewu krwi" stwierdzil ku zdziwieniu sali prokurator. Po czym , ku kolejnemu zdziwieniu , zakonczyl : "ale oskarzony naruszyl prawa stanu wojennego i dlatego prokuratura wnosi o kare cztery plus cztery , w polaczeniu szesc lat pozbawienia wolnosci.
Sad zarzadzil przerwe, w czasie ktorej lekarz wojskowy przeprowadzil badania z EKG wlacznie. Ja bylem zmeczony, ale sala podniecona niezwyklym oswiadczeniem prokuratora. Milicjant z mojej eskorty z usmiechem zaprorokowal - "jutro pan wraca do domu" - ale ja bylem zbyt zmeczony aby o tym myslec.
Wyrok brzmial - trzy i pol roku pozbawienia wolnosci, z zaliczeniem okresu tymczasowego aresztowania. Pozostawalo wiec 34 miesiace. Biorac pod uwage prognozy pani pelniacej funkcje oficera wychowawczego, ktora przygotowywala mnie do wyroku 15 lat i prognozy adwokata Lapickiego, ktory rozwazal 10 lat w kategoriach sukcesu obrony - bylo to malo. Ale w swietle oswiadczenia prokuratury o uratowaniu Gdanska od rozlewu krwi - to byl noz w plecy. I wszystko to w imie "praw stanu wojennego", ktorych daty wprowadzenia byly cytowane sprzecznie z soba nawet w kolejnych paragrafach aktu oskarzenia.
Ale musze przyznac, ze pomimo tego wyroku postawa prokuratora zrobila na mnie wrazenie. Takie oswiadczenie w czasie terroru stanu wojennego wymagalo odwagi. Gdyby taka sama odwage wykazal sad i dopatrzyl sie oczywistej niezgodnosci pomiedzy wnioskowana kara i wynikiem "przestepstwa" - wyszedlbym z rozprawy wolny, jak prorokowal milicjant. Ale los i WRON chcialy inaczej. Zostalem skazany " bo naruszylem dekrety stanu wojennego. Czy "dekrety" te rzeczywiscie byly prawnie obowiazujace - to inna sprawa, wyjasniona wiele lat pozniej.
W dalszym postepowaniu prokurator wykazal konsekwencje. Kiedy obrona wniosla rewizje od wyroku do Izby Wojskowej Sadu Najwyzszego - prokurator, pomimo iz wyrok byl nizszy niz wnioskowany - rewizji nie wniosl. Inna sprawa - rewizja nie przyniosla zmiany wyroku. Ale o tym dowiedzialem sie znacznie pozniej - bo dopiero w polowie wrzesnia 1982.
Po rozprawie i nieprawomocnym jeszcze wyroku (odwolanie obroncow) fizycznie moja sytuacja nie ulegla zmianie - ta sama cela, nadal pozbawiony spacerow, nadal wspollokator konfident. Ci zmieniali sie dosyc regularnie. Po pierwszym , "panu Benku" , ktory ,wnoszac z faktu ze zle znosil warunki aresztu, byl raczej oddelegowanym esbekiem - pojawili sie nastepni.
Drugim byl Bernard Szynwelski, zlodziej, narkoman i -wnoszac z jego opowiesci - zboczeniec pedofil. Mysle, ze ten dzialal oplacony oddelegowaniem do aresztu, dostepem do najtanszych "zamulaczy" jak tabletki aspiryny, srodkow uspokajajacych i "czaju" - stezonego wywaru herbaty, ktory w wiezieniu byl popularny. Pomimo wyraznych, spotegowanych narkotykami cech psychopaty - byl cwany. Prowadzil rozlegla korespondencje (inny przywilej konfidenta), glownie z kobietami, ktore naciagal na paczki i pieniadze. Jedna romantyczna brzydula, polslepa, w grubych okularach krotkowidza, odwiedzala go w wiezieniu. Planowali malzenstwo, ale "pan Benek II" mial co innego na widoku, z czym w chwilach zamulenia zdradzal sie otwarcie. Narzeczona miala duza gospodarke gdzies na poludniu Polski - i dwoje dzieci, nastolatkow. I o tej dwojce dzieci marzyl glosno zamulony Benio pedofil. Pisal wiezienno cwaniackie listy do narzeczonej, prosil aby na wizyte przyjechala z dziecmi i wpadal po wizycie w furie jezeli odwiedzila go sama. Pisal zreszta do kazdego kogo mogl naciagnac. Odpisal po kryjomu adresy z przychodzacych do mnie listow i wkrotce jego listy "biednego, uwiezionego Solidarnosciowca, ktory opiekuje sie ciezko chorym Mireczkiem" dotarly do mojej zony i do siostry. Obie mogly zrozumiec prosbe o pieniadze, ale byly zdziwione powtarzajacymi sie prosbami o duze ilosci herbaty, ktora Benio regularnie sie zamulal. Listy te docieraly do mojej siostry przez kilka kolejnych lat, nawet kiedy juz bylem na wolnosci. Kiedy przeslalem je do Prokuratury w Olsztynie z prosba o interwencje - odpisano mi, ze nic nie moga zrobic bo to jest korespondencja i inicjatywa adresatki.
Biedny wykolejeniec do tej pory nie jest swiadom, ze kilkakrotnie uchronilem go od utraty zdrowia lub nawet zycia mitygujac przed porachunkami innych wiezniow. Ale pomimo iz Benio byl ewidentna szmata - jakos nie moglbym zaakceptowac swiadomosci, ze skrecono mu kark za moja zgoda.
Aby to zrozumiec - trzeba byc swiadomym istnienia i nastawienia "grypsery", tych doswiadczonych, zatwardzialych i kreujacych prawa wiezienne kryminalistow, ktorzy w wiezieniach tworza cos w rodzaju rady starszych. Wiezienia maja swoj niepisany kodeks i swoja hierarchie. Wiezniowie dziela sie na tych ktorzy sa "grypsujacy", przestrzegaja kodeksu i sa posluszni wyrokom hierarchicznych autorytetow. Ranga owych autorytetow-wyroczni jest taka iz w pewnych przypadkach, dla uzyskania rozpatrzenia spornej sprawy i orzeczenia wiezniowie sa w stanie zalatwic tymczasowy transfer stron lub "autoryteu" z wiezienia do wiezienia. Od orzeczen praktycznie nie ma odwolania. W cieniu prawdziwych "grypsujacych" kreci sie plejada praktykujacych gorliwie "malolatow" i nowych kandydatow sklonnych przestrzegac wieziennych kodeksow. Na zewnatrz tej calej sfery kraza pretendujacy byc "grypsujacymi" - odrzuceni przez tych prawdziwych lub nie znajacych, a czesciej nie stosujacych sie do kodeksu, ale udajacych "swoich". Na tym udawaniu buduja oni wlasne, czasem znaczne, sfery wplywow i autorytetow, ktore funkcjonuja do czasu konfrontacji z prawdziwa "grypsera". Poza wymienionymi grupami jest trzecia - odrzuconych, pogardzanych i czesto przesladowanych przez dwie pierwsze grupy donosicieli, zboczencow, i "upadlych aniolow" - bylych funkcjonariuszy milicji, wieziennictwa i aparatu prawa, ktorzy wyladowali w wiezieniu. Ci wszyscy sa wyjeci spod prawa i jezeli nie podlegaja odstrzalowi to tylko w obawie przed dodatkowa kara za ow nielegalny odstrzal. Odzuceni i zagrozeni przez kryminalne spoleczenstwo wszyscy ci delikwenci z latwoscia padaja w ramiona wladz wieziennych i sluzb sledczych - przedluzajac karzace ramie sprawiedliwosci ludowej PRL.
W okresie stanu wojennego w wiezieniach pojawila sie nowa grupa - uwieziona "Solidarnosc". W krotkim okresie swojej legalnej i nawet przedlegalnej dzialalnosci NSZZ "Solidarnosc" usilowala zreformowac system penitencjarny, ktory w komunistycznym wydaniu byl siedliskiem korupcji, przemocy, degeneracji - wszystkim tylko nie aparatem poprawy i resocjalizacji. Mlodzi ludzie, ktorzy trafiali do wiezienia za drobne przewinienia najczesciej konczyli jako zatwardziali recydywisci - lub konfidenci milicji i SB. Funkcjonariusze wiezienni wszystkich szczebli zerowali na taniej, prawie niewolniczej pracy wiezniow - jawnie i bez skrupolow. Te niewolnicze uslugi z donosicielstwem wlacznie, oplacane byly, jak w przypadku Benia, dostepem do tanich narkotykow, alkoholu i drobnych przywilejow. Jednym slowem to bylo bagno.
W latach 1980/81bylo wiele buntow w wiezieniach PRL, w czasie ktorych wiezniowie stawiali postulaty domagajace sie sprawiedliwych i ludzkich warunkow odbywania kary. "Solidarnosc" publikowala te postulaty, domagala sie ich rozpatrzenia, delegowala do tego prawnikow i obserwatorow. W wielu przypadkach dokonano rzeczy prawie niemozliwej - uzyskano poprawe warunkow i poszanowanie praw wieznia jako czlowieka. To nie pozostalo niezauwazone.
Kiedy w grudniu 1981 pierwsi aresztowani solidarnosciowcy znalezli sie w wiezieniu - "grypsera", z duza godnoscia, zaczela splacac dlug wdziecznosci. Nikt nie dyktowal solidarnosciowcom kodeksow i nie wymagal od nich grypsowania. Przeciwnie - spontaniczne proby czesci aresztowanych zwiazkowcow zostania z dnia na dzien "grypsujacymi" wywolywaly usmiechy politowania, ale usmiechy te ciagle zawieraly odcien sympatii. Jedynie wiezienne malolaty mialy radoche - nareszcie mogli z praktykantow zostac profesorami i robili to z zapalem. Ale wszyscy pomagali nam jak mogli zaadoptowac sie do warunkow wieziennych i uniknac pulapek.
Pamietam, kilka dni po zainstalowaniu Bernarda Szynwelskiego w mojej celi, ktos zalomotal gwaltownie do drzwi i krzyknal - 'Krupinski tutaj?' . 'Tak' odkrzyknalem zdziwiony. ' Niech pan uwaza - Szynwelski to kurwa, powtarzam - Szynwelski kurwa!'
'Co on mowi?' zapytal polspiacy Szynwelski. 'On mowi ze pan jest kurwa, panie Benku', odpowiedzialem nieco zdziwiony. Dopiero pozniej dowiedzialem sie, ze "kurwa" w wieziennym zargonie oznacza konfidenta - prowokatora. Informacja byla oczywiscie prawdziwa. Kilka dni pozniej - kiedy Benia wywolano na jeden z powtarzajacych sie "zabiegow" - czyli na spowiedz, ten sam glos za drzwiami, tym razem duzo ciszej, zapytal: ' Panie Krupinski - czy Szynwelski ma miec wypadek pod prysznicem?' . Po chwili, po wywolanym moim zdziwieniem braku odpowiedzi: 'Niech pan sie nie boi - sprawcy nie znajda; a zreszta ja i tak zaczynam dopiero kiblowac 25 lat za zabojstwo.'
Ta deklaracja powrocila kilkakrotnie w nieco zlagodzonej formie - publicznie, na korytarzu, w obecnosci Szynwelskiego. Tym razem moj sympatyk, pominmy nazwisko, wystapil jawnie, nie zwracajac sie do zadnego z kilku obecnych ale raczej do wszystkich razem - ' Ja zabilem jednego skurwysyna, zabicie drugiego nie robi mi roznicy. Jezeli ktorys ruszy Krupinskiego - bedzie nastepny.' Ta ochrona mnie imiennie nie wynikala z mojej waznosci - choc o mojej funkcji i roli przed i w czasie stanu wojennego wiedziano powszechnie. Mysle poprostu, ze bylem w tym czasie jedynym solidarnosciowcem w bydgoskim areszcie i stad zebralem cala nalezna wowczas zwiazkowi sympatie. I musze przyznac, ze w tym okresie, w oczekiwaniu na ow zapowiadany przez wlasnego adwokata 10-15 letni wyrok, to pomagalo zyc z dnia na dzien. Mysle rowniez, ze taka postawa wiezniow - kryminalistow , mniemam powszechna we wszystkich wiezieniach wojennego PRLu , miala rowniez swoj wplyw na postepujace zmiekczanie wojowniczej wladzy.
Drugi przypadek kiedy Szynwelski byl niebezpiecznie blisko smierci nie mial zadnego zwiazku ze mna, ale fakt ze jej uniknal byc moze mial. Do celi kolejno dokwaterowano nam dwoch lokatorow - malolata po samouszkodzeniu lub operacji zoladka i innego osobnika, ktorego twarz, pomimo braku przednich zebow, byla mi dziwnie znana. Okazalo sie ze byl to moj rowiesnik, byly wieloletni czlonek polskiej kadry bokserskiej Wasikowski. Kiedys w dziecinstwie, bardzo krotko, probowalem boksowac - szkola, chyba na szczescie, zabronila. Ale sympatia do tego sportu pozostala i kibicowalem zawodom miedzynarodowym. Wasikowski byl wtedy dobry i pamietalem jego zdjecia. Teraz, mentalnie byl to wrak - dwa zabojstwa w recznych bijatykach, lata wiezienia, pobyty w szpitalu psychiatrycznym. Ciagle fizycznie bardzo sprawny, z cialem atlety, bez grama tluszczu. Tylko twarz zdeformowana no i te pienki zebow. Opowiadal mi o swoich perypetiach.
Mial jeden powod, dla ktorego zyl - zone, ktora pomimo jego upadku nie opuscila go. Byla nauczycielka i odbierala go zawsze z kolejnych szpitali psychiatrycznych jak tylko nadchodzil czas zwolnienia. O ile pamietam byla rowniez w jakiejs mierze przyczyna jego nieszczesc. Pierwsze zabojstwo nastapilo w odpowiedzi na zaczepke zony. Jest prawdopodobne, ze reakcja i jej wynik byly wysoce nieproporcjonalne do przyczyny - ale jego mozg byl juz zbyt poobijany na ringu, a pozatym on z nawyku swoich dni slawy byl maszyna do bicia. Sprawna maszyna - uderzyl gola reka, tylko raz. Nie bylo to morderstwo, prowokacja byla ewidentna, wyrok byl zredukowany. Z wiezienia przeniesiono go do szpitala psychiatrycznego i wkrotce zwolniono. Ale to nie byl koniec klopotow. Pracy nie znalazl. W jego wieku i z jego doswiadczeniem ringowym mogl byc doskonalym trenerem - ale kto zatrudni trenera kryminaliste. Nie chcial byc na utrzymaniu zony - wiec najczesciej szuflowal wegiel w porcie, co utrzymywalo go w znakomitej formie fizycznej. Z forma psychiczna bylo gorzej. Niedawny kadrowicz, idol kibicow, bez trosk materialnych - czul sie zdegradowany i ponizony. Nerwy byly w proszku. W tej sytuacji kolejna zaczepka lub glupi zart po adresem jego zony na klatce schodowej domu gdzie mieszkal zakonczyla sie nastepna bojka, a wlasciwie znow jednym uderzeniem. Zaczepiajacy polecial do tylu i uderzyl glowa w kaloryfer. Nigdy nie odzyskal przytomnosci. Wasikowski byl znow w wiezieniu i oczekiwal na kolejne badania psychiatryczne.
Mysle, ze pobyt w wiezieniu byl dla niego ulga. Pozwalalo mu to unikac codziennego ponizenia degenerata, ktory kiedys byl bohaterem tlumow i uniknac sarkastycznych usmiechow otoczenia i znajomych. Nawet to, ze mogl rozmawiac ze mna o swoich perypetiach i ze ja zdawalem sie go rozumiec - sprawialo mu chyba ulge. Pomimo zyciowj degeneracji - wykazywal duzo godnosci wlasnej; byc moze nawet nadmiar tej godnosci wlasnej byl przyczyna jego zabojczych reakcji. Z obecnym w celi malolatem rozmawiali chetnie i otwarcie. Obaj grypsowali.
Malolata dokwaterowano nam pierwszego i Szynwelski skumal sie z nim szybko. Rozmawiali godzinami, byc moze ze Benio ulegal swoim zboczonym apetytom i usilowal go uwiesc. Przybycie Wasikowskiego zmienilo sytuacje. Malolat przysluchiwal sie mojej z nim rozmowie i widac bylo ze Wasikowski mu imponowal - sprawnoscia fizyczna, olimpijska przeszloscia, chyba nawet owymi nieszczesnymi zabojstwami w bojce. Benio czul sie opuszczony i zazdrosny - stracil nowego kumpla, a wszystko szlo tak dobrze. Na drugi dzien Szynwelski przystapil do akcji. Obaj z Malolatem zaczeli cicha rozmowe, ktorz przeszla w szepty. Malolat poczatkowo byl oporny i niedowierzajacy. Kilka razy podnosil glos i usilowal przerwac rozmowe. Ale wygladalo, ze powoli daje sie przekonac. Sam fakt,ze szeptali musial zdziwic bylego kadrowicza - to bylo sprzeczne z wieziennym savoir vivre. Ale sie nie wtracal. Po jakiejs godzinie wywolano go na badania, ktore trwaly prawie pol dnia. Pozostali dwaj prawie caly ten czas kontynuowali swoja konspiracyjna pogawedke.
Kiedy Wasikowski wrocil Malolat udawal ze spi. Ja czytalem ksiazke. Zamienilismy kilka zdan, ale ksiazka byla dobra i powrocilem do niej. Bokser zwrocil sie wiec do przebudzonego Malolata z jakims pytaniem, ktore powinno zapoczatkowac dyskusje jak wczoraj. Ten odpowiedzial jakims pomrukiem. Po drugiej nieudanej probie rozmowa zamilkla.
Sytuacja powtorzyla sie nastepnego ranka. Malolat rozmawial ze mna i Szynwelskim, ale unikal rozmowy z Wasikowskim. Ten ostatni najwpierw byl zaskoczony a nastepnie zly. W koncu stracil cierpliwosc: 'Malolat, co ci odbilo? Gadaj!' zwrocil sie do bylego kumpla, siadajac na lozku. Dzielila ich odleglosc mniej niz metra. Szynwelski wycofal sie na swoje wyrko.
--'Nie chce z toba gadac' mruknal Malolat, ale glos mial niezbyt pewny. 'Daj mi spokoj.'
--'Co sie stalo od wczoraj?'
' … '
Wasikowskiemu zaczelo cos switac. Pochylil sie i biorac chlopca za ramie zmusil go do postawy siedzacej. Ten wzruszyl ramieniem z odraza, ale pozycji nie zmienil. Siedzieli teraz twarza w twarz, prawie stykajac sie kolanami - przejscie miedzy pryczami bylo waskie.
Starszy przygladal mu sie przez chwile, a nastepnie wolno zaczal mowic: --' Sluchaj, szepczecie cos od wczoraj i zachowujesz sie inaczej. To musialo byc o mnie. Co on ci powiedzial?'
Odpowiedzi praktycznie nie mozna bylo uniknac bez utraty twarzy. Malolat zacinajac sie nieco powiedzial: '-Benek wie o tobie wszystko. Ty siedzisz za zabojstwo dzieciaka. Z gwaltem. Zostaw mnie - ja nie twoj kumpel.'
Wasikowski zbladl, zyly nabrzmialy mu na szyi i miesnie szczek zacisnely sie w wezly. Wstal bardzo wolno. Myslalem ze uderzy Malolata, ale on rozejrzal sie dookola patrzac kolejno na kazdego z nas a nastepnie odrzucil poduszke swojego lozka i siegnal pod materac. Wyciagnal mala torbe z przezroczystej folii z kilkoma papierami i chyba jedna wytarta fotografia. Wolno wygrzebal jeden dokument, rozprostowal i podal Malolatowi - czytaj glosno, powiedzial nieswoim glosem. Usiadl.
To byl akt oskarzenia z opisem stawianych zarzutow i obszernym uzasadnieniem. Tresc dokumentu potwierdzala dokladnie wszystko to co opowiedzial nam Wasikowski kilka dni temu. Co wiecej - w charakterystyce oskarzonego podany byl artykul poprzedniego wyroku. Ja nie bylem zbyt biegly w artykulach ale Malolat byl. Skonczyl czytac, popatrzyl w oczy swojego vis a vis - i nie powiedzial nic. Na Szynwelskiego nie spojrzal. Opuscil glowe.
Na Szynwelskiego spojrzalem za to ja. Byl blady jak sciana i mierzyl wzrokiem odleglosc do drzwi. Ale drzwi byly zamkniete a pozatym przejscie do nich zablokowane przez obu siedzacych. Wiec wcisnal sie w kat scian w rogu swojego lozka i trzasl sie.
Wasikowski wstal ponownie, wyjal spomiedzy palcow chlopaka dokument i wolno wlozyl go spowrotem do torby. Poprawil materac i poduszke i wolno zwrocil sie w strone przerazonego Benia. Ten ostatni chwycil ze stolika nocnego male lusterko, rozbil je o kaloryfer i goraczkowo zaczal podcinac sobie zyly na przegubach dloni. Pozniej dowiedzialem sie, ze samobojcze samookaleczenie jest uwazane za cos jak okazanie skruchy i moze, ale nie musi, uchronic przed kara. Tu wygladalo, ze nie uchroni. Bokser byl w polowie drogi, mijajac mnie wlasnie. Zlapalem go za rekaw. Nie bylo mi szkoda Benia, ale trzecie zabojstwo na koncie bylo czyms, czego Wasikowski potrzebowal najmniej - tak przynajmniej pomyslalem wowczas. Odwrocil sie do mnie patrzac nieco przytomniej i zapytal ze zdziwieniem: ' Szkoda ci tej szmaty ?'
To bylo prawdziwe zdziwienie, nie zwrot retoryczny. Wygladalo, ze ocalenie konfidenta jest bez szans. I nagle zobaczylem te szanse. Uzywajac tej nowej dla mnie w wiezieniu formy "ty" poprosilem : 'Sluchaj - ja mam klopoty z sercem. Widok bijatyki czy zabojstwa moze byc czyms czego nie przezyje. Zostaw go. Prosze...'
O dziwo - poskutkowalo. Patrzyl jeszcze przez chwile na przestraszonego szczura w kacie a potem wrocil do wyrka, obrocil sie do sciany i przez pozostale pol dnia nikt w celi nie odzywal sie slowem. Wieczorem wywolano Szynwelskiego z celi. Musial miec, skubaniec, jakis telegraficzny sygnal poprzez rury, lub musielismy miec podsluch, co jest prawdopodobne. Obu - Malolata i Wasikowskiego zabrano z rzeczami o swicie - transport do innego szpitala. Szynwelski zostal. Mysle, ze jezeli opis tej afery dotarl kiedys spowrotem do Bydgoszczy - jego szanse na wypadek pod prysznicem wzrosly.
Trzecim, pamietanym przeze mnie tylko z imienia, konfidentem byl Miecio. Dzieki "zaprzyjaznionym, wrogim ustrojowi silom" pracujacym w areszcie - mialem pelne o nim informacje na dzien przed jego przybyciem, Znalem rowniez legende jaka bedzie sie poslugiwal.
Pan Miecio, nazwiska niestety nie pomne, zachowywal sie zgodnie z legenda - z pompatyczna godnoscia. "Byl" kierowca biskupa, zaplatanego po uszy w konspiracyjna dzialalnosc podziemnej solidarnosci. Poza tym byl dobrowolnym meczennikiem typu "Ojciec Kolbe" poswiecajacym sie dla ratowania wazniejszego dla sprawy biskupa, poprzez wziecie na siebie jego "winy" . Przyjechal do Bydgoszczy z innego wiezienia na badanie histopatologiczne raka przelyku.
W rzeczywistosci byl zlodziejaszkiem odsiadajacym znaczny wyrok i biorac pod uwage tymczasowa funkcje konfidenta - zwolennikiem latwiejszego zycia penitencjarnego.
Pozwolilem mu oplywac w splendory jego legendy prawie dwa dni, po czym wycialem mu brzydki kawal, ktorego do dzisiaj sie wstydze. Inspiracja do kawalu bylo inne zabawne wydarzenie w tym samym areszcie. Opisywalem juz uprzednio swoje doswiadczenia z wahadelkiem w Klinice Akademii Medycznej. Cos o tym przecieklo do Aresztu w Bydgoszczy - bo moje sporadyczne powroty do wahadelkowych praktyk byly powodem roznych reakcji. Najwpierw mi wagadelko konfiskowano pod zarzutem iz przypomina polykana przez samouszkodzeniowcow "choinke". Ale w koncu moje argumenty, ze co to za szkoda dla ojczyzny jezeli jej wrog polknie kawal drutu trafily do przekonania - i wahadelko pozostawiono mi oficjalnie.
Jednym z ciekawskich byl mlody porucznik ochrony aresztu. Widzial mnie badajacego wlasna dlon i zaczal pytac o szczegoly. Odpowiedzialem iz ten sposob badania pozwala okreslic stan zdrowia i posiadane zdolnosci - i ochoczo wyciagnal lape aby poznac swoje. Po zbadaniu kilku typowych miejc dloni i komentarzach, ktore widocznie trafialy mu do przekonania - przeszedlem do nasady lewego kciuka, gdzie wahadlo zachowywalo sie nader zwawo. Zaintrygowany tym zapytal co to oznacza. Z powazna mina zazartowalem: 'przekonania polityczne'.Reakcja byla natychmiastowa - wyszarpnal dlon i schowal ja za plecy, zanim zdazyl o tym gescie pomyslec. 'Za pozno' -powiedzialem wtedy -'ja i tak juz wiem.'. Smialismy sie potem obaj - ale jego odruchowa reakcja byla szczera a smiech troche wymuszony.
Kiedy pan Miecio wyczerpal po dwoch dniach opowiadanie o sobie i biskupie - zaczalem sie bawic wahadelkiem, wzbudzajac jego oczekiwane zainteresowanie. Rozmawialismy o tym przez jakis czas i chyba w polowie uwazal mmnie za pomylenca. Ale musial o tym pozniej z kims rozmawiac i uslyszec stara historie, bo do tematu powrocil. W koncu urzadzilem mu demonstracje i napomknalem, ze zarowno przyszlosc jak i przeszlosc podlegaja "wahadelkowaniu". Pozwolilem mu ponalegac i w koncu zgodzilem sie na probe. Okrezna droga i "dodajac wahadelku" mase zbednych pytan zaczalem dochodzic szczegolow jego prawdziwego "ja" - skad przyjechal, za co i gdzie odsiaduje kare - wszystko to co z gory znalem. Z poczatku byl zaniepokojony, ale troche przesadzilem z nadmiarem szczegolow, bo zaczal slusznie podej rzewac, ze ktos go sypnal co w pewnym momencie nawet powiedzial. Nie skomentowalem, tak ze nie mogl miec zupelnej pewnosci. Mysle, ze w trosce o zachowanie luksusow szpitala nie powiedzial o tym nikomu, wolac zostac ze mna dluzej.
W nastepnym dniu pobrano mu probke tkanki z przelyku i nie mogl mowic zbyt wiele. Wieczorem otrzymal wiadomosc, ze test sie nie udal i probka musi byc pobrana ponownie. I wtedy zachowalem sie naprawde brzydko. Zaczalem wahadelkowac w jego strone, nic nie mowiac. Widzialem, ze dostrzega moje dzialania wiec udajac wewnetrzne zamyslenie zrobilem zdziwiona i zaskoczona mine. Z namyslem powtorzylem wszystko jeszcze raz. Pomimo bolu gardla po zabiegu Miecio zaczal domagac sie wyjasnienia. Celowo udawalem, ze unikam odpowiedzi i ze jestem cala sprawa zaklopotany. W koncu dalem sie "zmusic".
--' Wie pan, panie Mietku,' - zaczalem - jakos zaniepokoilo mnie to ponowne pana badanie i zaczalem cos sprawdzac. Ale mysle ze to wahadlo jest glupie - bo odpowiedz jest zbyt bzdurna'. Zamilklem oczekujac na ciagniecie mnie za jezyk.
Nie zawiodlem sie i po naleganiach z jego strony ciagnalem dalej: --'Czy ma pan tutaj jakichs wrogow? Podpadl pan komus? Nie? To dobrze. Bo widzi pan to glupie wahadlo sugeruje, ze w czasie badania nie tylko mozna pobrac probke ale takze raka wszczepic - tak jak bialym myszkom.'
Znow odczekalem chwile i nie patrzac na niego ciagnalem: --' Wlasciwie, to najbardziej mnie niepokoi, ze taka jest wlasnie sugestia wahadelka. Ale to glupie - niech pan zapomni o tym idiotycznym wahadelku - ja musze byc chyba zbyt zmeczony'.
Spojrzalem na niego i naprawde sie przestraszylem. Moj nieszczesny konfident wygladal jak w agonii. Byl blado- zolty. Zapadl sie w poduszke i patrzyl niewidzacym wzrokiem na gola zarowke na suficie. Slia z ust ciekla mu po policzku i po szyi. Kiedy spojrzal na mnie po chwili usilowal cos powiedziec ale nie mogl. Trwal w tym letargu do wieczora. Z badania nastepnego ranka juz nie wrocil. Rzeczy zabrano. Nikt nie wspomnial o nim wiecej ani slowa. Wtedy czulem cos w rodzaju satysfakcji - ale szybko przerodzilo sie to we wstyd, ktory trwa do dzisiaj.