Ponizszy tekst Mirosława Krupinskiego pt.: "Jak to bylo - czyli karzaca reka sprawiedliwosci ludowej" zostal w koncu lutego 1998 r. skopiowany ze strony WWW autora, podzielony z racji swojej wielkosci na piec kolejno wywolywanych czesci i minimalnie przeformatowany przez dodanie marginesow.Dalszy ciag - czesc trzecia. Powrót do indeksu tekstówCzesc druga
Pomimo tych czarnych chmur nad glowa stan zdrowia powoli sie poprawial. Po tygodniu pozwolono mi, w obu znaczeniach - medycznym i wieziennym - na spacery po korytarzu. Poczatkowo szlo to troche opornie, mialem zawroty glowy, pocilem sie, dretwiala lewa reka. Ale wkrotce poruszalem sie dosyc sprawnie. Oprocz twgo mialem dwa zajecia - czytanie ksiazek i niepowazne wydawaloby sie hobby - cwiczenia z wahadelkiem. Moje "wlasnosci" rozdzkarskie zostaly odkryte przez znanego radiestete Trusielewicza, krory byl w tej dziedzinie znany w kraju i za granica. Nigdy nie mialem przedtem czasu na tego rodzaju praktyki, ale rozdzka i wahadelko reagowalo w moich rekach dosyc zwawo. Teraz majac nadmiar wolnego czasu i potrzebe odwrocenia uwagi od czarno wygladajacej przyszlosci - zaczynalem od podstaw. Pierwsze wahadelko, zrobione z ugniecionego chleba i nitki - o dziwo pracowalo. Drugie - spiralka zrobiona z miedzianego drutu pracowalo nawet lepiej. Nigdy nie wyszedlem poza najprostsze cwiczenia typy odpowiedzi 'tak' i nie' na zadawane w mysli pytania, ale w tej metodzie uzyskiwalem zadziwiajace i sprawdzalne wyniki - moze dlatego, ze podswiadomie, w ucieczce przed stressem, wylaczalem sie w tym czasie z myslenia o czymkolwiek innym.
Najwpierw praktykowalem z pogoda, probujac przepowiedziec czas opadow sniegu. Sprawdzalo sie w okolo 90 procentach. Zadawalem wahadelku rowniez inne, bardziej istotne pytania, ale tu nie moglem sprawdzic prawidlowosci odpowiedzi.
Dwie uzbrojone funkcjonariuszki dyzurujace przy moim lozku przygladaly sie tym praktykom poczatkowo podejrzliwie a pozniej z rozbawieniem. Z wymienianych spojrzen moglem wywnioskowac iz podejrzewaly pozawalowe uszkodzenie mojego mozgu, ale nie bylo to dla nich powodem do rozpaczy. Przez zupelny, tragiczny, przypadek ich pogodne lekcewazenie ustapilo miejsca zdrowemu strachowi i w rezultacie ich odwolaniem z tej sluzby - przypuszczalnie na wlasna prosbe.
Zdarzalo sie, co w mojej sytuacji bylo raczej zrozumiale, ze mialem krotsze lub dluzsze okresy niepokoju. Zawsze byly one zwiazane ze swiadomym mysleniem o mojej lub moich bliskich sytuacji i konczyly sie jezeli potrafilem skierowac moja uwage w inna strone.
Ow tragiczny przypadek, pierwszy z serii kilku, mial miejsce w pierwszych dniach mojego pobytu w Klinice. Lezalem w lozku, elektrody monitora EKG ciagle na mojej piersi, i bez zbytniego zapalu obserwowalem ruchy wahadelka. Nagle, bez zadnego powodu i bez zadnego zwiazku z moimi myslami (praktycznie nie myslalem o niczym) poczulem silny niepokoj. Usilowalem sie wylaczyc z tego uczucia - ale nie moglem. Nie mogac znalezc przyczyny zaczalem "pytac" wahadelka:
-'Czy cos sie wydarzylo?'
Odpowiedz : - 'Nie'.
-'Czy cos sie wydarzy?'
-'Tak.'
-'Czy ze mna ?'
-'Nie.'
-' Ze strazniczkami?'
-'Nie.'
Rozejrzalem sie w poszukiwaniu nastepnych logicznych pytan. W tym samym pokoju, oddzielomy parawanem, lezal inny pozawalowy pacjent. Jego rekonwalescencja przebiegala bardzo dobrze, poruszal sie zupelnie zwawo, od kilku dni golil sie sam przed lustrem nad umywalka. Odwiedzala go rodzina i wszystko wskazywalo ze byl "na wylocie".
Wrocilem do wahadelka:
-'Moj sasiad?'
-'Tak.'
-'Sprawa zdrowia?'
-'Tak.'
-'Pogorszenie?'
-'Tak.'
-'Nagle?'
-'Tak.'
-'Powazne?'
-'Tak'
Ciagle bylem "naukowo" zdziwiony logicznym zachowaniem wahadelka ale rownoczesnie zaczalem czuc sie nieswojo. Jako rozrywka zmierzalo to zdecydowanie w niewlasciwym kierunku. Ale poprostu nie moglem przestac,moj niepokoj byl zbyt silny. Zadalem kolejne, ostrozne, pytanie:
-'Moge w czyms pomoc?'
-'Nie.'
Przerwalem na chwile. Musialem zachowywac sie nerwowo, bo obie strazniczki przygladaly mi sie z mieszanina rozbawienia i niepokoju. Wiedzialy z grubsza, z moich informacji, do czego sluzy mi wahadelko - ale jak nadmienilem uwazaly to za forme lagodnego pomylenia. Powrocilem do pytan:
-'Atak serca?'
Odpowiedz byla malo czytelna, ze sklonnoscia do 'tak'.
-'Smiertelne?'
-'Tak.'
'Umrze?'
-'Tak.'
-'Dzisiaj?'
-'Tak.'
-'Wkrotce?'
-'Tak."
-'Przed poludniem?' (byl ranek)
-'Tak.'
-'Kiedy?' - i majac do wyboru 'tak' lub 'nie', poprawilem : -'Przed uplywem godziny?'
-'Tak'.
Odlozylem wahadelko i probowalem sobie wytlumaczyc, ze to idiotyczne i ze to po prostu jeszcze jedna pomylka. Ale niepokoj nie ustepowal.
-'Co to bylo - znowu bedzie snieg?' - to byla jedna ze strazniczek.
Rozmowa wydawala sie byc tym co moze rozproszyc moj niepokoj . Spojrzalem na parawan, za ktorym szelescil stronicami czytanej gazety moj wspolpacjent i skinalem reka aby petajaca pochylila sie nade mna.
-'Nie, to poprostu to glupie wahadlo powiedzialo mi, ze sasiad za parawanem umrze w ciagu godziny' -wyszeptalem wprost w ucho. Odsunela sie, spojrzala na mnie z rozbawieniem i spytala - 'Wierzy pan?'
Nie potrafilem odpowiedziec. Wierzylem ze nie, ale moj niepokoj przedtem i obecnie byl raczej niezwykly. Strazniczka odeszla i zaczela szeptac z druga. Nie pokazala kolka na czole, ale to musial byc zgodny werdykt, bo zaczely sie usmiechac porozumiewawczo.
Pacjent, niestety, umarl przed uplywem godziny. Wyszedl w szlafroku zza parawanu, wyjrzal na korytarz, pdszedl do umywalki. Wygladal wypoczety i zadowolony. Pogladzil wczesniej ogolona twarz i wyszczerzyl zeby do lustra. Nastepnie siegnal po szklanke i wypil lyk wody. Zakrztusil sie i zaczal gwaltownie kaszlac. Po chwili lezal na podlodze w spazmie kaszlu, ktory przechodzil w rzezenie. Pomoc byla natychmiastowa i trwala okolo 20 minut. Uzyto zastrzyki a na koncu wstrzasy elektryczne aby przywrocic akcje serca. Bezskutecznie. Pospiesznie podlaczony monitor produkowal tylko prosta, horyzontalna linie.
Moj niepokoj w swojej uprzedniej formie ustapil. Ale czulem sie paskudnie. Wahadelko udowodnilo swoja sprawnosc, ale wolalbym nigdy nie miec go w rece. Obie strazniczki siedzialy blisko siebie, blade i bez slowa. Obie patrzyly na lezace na moim kocu wahadelko i obie unikaly mojego wzroku. Po chwili jedna, ta do ktorej szeptalem, pospiesznie wybiegla. Druga wytrzymala kilka minut dluzej zanim zrobila to samo.
Nastepnego dnia pilnowalo mnie dwoch mezczyzn. Mundury i pistolety pod pacha byly takie same. Zachowywali sie poprawnie i neutralnie. Nie rozmawialismy. Po kilku dniach zostali zastapieni przez innych.
W ciagu calego czasu spedzonego w klinice, dzien w dzien moja swita czternastu oddelegowanych esbekow towarzyszyla mojej "rekonwalescencji". Wyglada to jak megalomania z mojej strony - ale rachunek byl prosty: dwoch straznikow w moim pokoju (poczatkowo byly to kobiety), po jednym na koncu korytarza mojego pietra, po jednym w bramach wyjsciowych obu klatek schodowych, jeden w zaparkowanym przed budynkiem samochodzie. Razem siedem - pomnozone przez dwie dwunastogodzinne zmiany. Mogli miec innych poza mna podopiecznych - jeden z pobitych w czasie ulicznych demonstracji studentow umieral w tym czasie, nieprzytomny, na korytarzu oddzialu, ale mysle ze glownym podopiecznym bylem ja.
Biorac pod uwage mrozna zime, wyzywienie i otoczenie pielegniarek - dla funkcjonariuszy nie powinna to byc zla sluzba. Ale dokuczal im wyrazny brak sympatii otoczenia. Z jednym wyjatkiem. Jedna z pielegniarek, wysoka i przystojna blondynka, dotrzymywala im towarzystwa znacznie czesciej i znacznie chetniej niz wynikalo to z jej obowiazkow. Bardzo szybko pracownicy szpitala i pacjenci zaczeli to dostrzegac. Nikt jej nic nie powiedzial. Ale rozmowy cichly kiedy sie zblizala i nigdy nie widzialem jej w przyjacielskiej rozmowie czy w zartach z innymi.
Pomimo znakomitej opieki lekarskiej i szpitalnych warunkow poprawa mojego stanu zdrowia nie postepowala najlepiej. Powody byly dwa - moj status wieznia wraz ze sformulowanymi zarzutami aktu oskarzenia i szpitalny tryb zycia. Brakowalo mi swiezego powietrza, lasu, skutych lodem jezior - miejsc gdzie spedzalem normalnie moj wolny czas. Majac takie mozliwosci szybko powrocilbym do normy. Tutaj do mojej dyspozycji pozostawaly dwie uprzednio wymienione czynnosci - czytanie ksiazek i wahadelko. Powrocilem do wahadelka , pomimo pierwszego szoku, stosunkowo szybko. Z ugruntowanym doswiadczeniami zaufaniem do jego "prawdomownosci" znajdowalem odpowiedzi, nie zawsze niestety optymistyczne, na wiele pytan. Wypadek z przeczuciem smierci pacjenta powtorzyl sie jeszcze dwukrotnie, zawsze poprzedzany przez atawistyczny niepokoj i zakonczony precyzyjna w okresleniu czasu prognoza. Ale byly tez bardziej optymistyczne informacje otrzymywane ta droga.
Jak juz wspomnialem, moja zona byla w momencie mojego aresztowania w ostatnich tygodniach ciazy. Obawialem sie bardzo o wplyw wszystkich zaistnialych klopotow na jej stan zdrowia i przebieg porodu. Informacje do mnie i ode mnie wedrowaly dlugo, cenzurowane i analizowane przez wielu WRONowskich psychologow. Tak samo bylo z wiadomoscia o urodzeniu dziecka. "Wahadlowalem" wiec pracowicie aby uzyskac prognoze lub potwierdzenie faktu, ale moje emocje utrudnialy sprawe - wyniki byly rozne. W koncu 8 stycznia wahadlo potwierdzilo fakt, date i nawet wage - dwa razy pod rzad. Werdykt brzmial - chlopiec, urodzony 8 marca, wagi dzis nie pamietam. Ale minelo kilka dni i nie otrzymywalem zadnej informacji z domu. Znow wracalem do swoich gusel i prawie zawsze wynik sie powtarzal. W koncu okolo 15 stycznia, poprzez lekarza odbierajacego telefon, otrzymalem wiadomosc - chlopiec, urodzony 11 stycznia, oboje OK. Ucieszylem sie bardzo i nie analizowalem dlaczego moja prognoza byla nieprawidlowa - pomyslalem tylko, ze w sprawach osobistych i emocjonalnych wahadelko jest raczej zawodne. Dwa dni pozniej (!) Halina dotarla do Kliniki - odchudzona i w dobrej formie. Kiedy zaczalem robic zarzuty, ze powinna ciagle lezec a nie wojazowac po wojennych sciezkach pana Jaruzelskieho - nie rozumiala. -'Przeciez to juz prawie tydzien!' byla jej zdziwiona odpowiedz.
Okazalo sie, ze wszystkie trzy szczegoly dostarczone przez wahadelko byly prawidlowe. Informacja telefoniczna, przeslana okrezna droga byla niedokladna! Lekarz, ktory przekazywal mi telefon i ktoremu mowilem wtedy o rzekomej pomylce wahadelka, pamietal to ale nie byl zbyt zdziwiony. Sam paral sie troche rozdzkarstwem i biopradowa terapia wiedzial jak precyzyjne moga byc uzyskane ta droga wyniki. Ja jednak do tej pory mam wewnetrzne opory przed naduzywaniem tej metody w sprawach osobistych i emocjonalnych. Prawde mowiac, nigdy nie udalo mi sie uzyskac takiego stopnia koncentracji i tak dokladnych wynikow jak w owych pierwszych dniach spedzonych w Klinice Akademii Medycznej. Mysle. Ze zadecydowaly o tym przyjazna atmosfera otoczenia i moja potrzeba ucieczki od realnych problemow powodujacych stress.
Koniec sielanki w Akademii nastapil po dwoch miesiacach. Moi "prywatni"esbecy - ci pelniacy sluzbe w moim pokoju, pomimo zachowania typu "swoj chlop" nie mogli pochwalic sie zadnymi wynikami - ani wychowawczymi ani wywiadowczymi. Ja poprostu nie mialem zadnch ukrytych sekretow a co wiecej nie ukrywalem braku entuzjazmu dla ich obecnosci. Mysle ze ich jedynym wymiernym sukcesem bylo uzyskanie wystarczajacej ilosci informacji o moim mieniu i o samochodzie pozostawionym w hotelu Monopol i stanowiacym depozyt Prokuratury Marynarki Wojennej - co umozliwilo kradziez samochodu z tego depozytu. Tuz przed zawalem zlozylem wniosek o przekazanie mego Fiata 125P mieszkajacej w Trojmiescie zonie jednego z wspolaresztowanych - celem zabezpieczenia. Pozniej, w Klinice odwiedzil mnie jakis osobnik, przedstawiajacy sie jako funkcjonariusz odpowiedzialny za zrealizownie mojego wniosku i zazadal upowaznienia do zabrania samochodu synowi a nie zonie kolegi. Uzasadnil, ze zona nie ma prawa jazdy. Byl on w dobrej komitywie z obu esbekami co wskazywalo iz byl im znany (lub ze byli wspolnikami). W kazdym razie samochod niezwlocznie po tym zniknal, ku konsternacji Prokuratury zmuszonej do wyplacenia odszkodowania piec lat pozniej, po zacieklych potyczkach przed sadami wszystkich mozliwych instancji.
W dniu 22 lutego profesor Antonowicz, po raz pierwszy bez bialego fartucha i swity lekarzy ale za to w garniturze i krawacie wszedl do mojego pokoju. Zmieszany i wzburzony zawiadomil mnie, ze pomimo jego i innych lekarzy protestu Prokuratura wydala nakaz ponownego przeniesienia mnie do wiezienia. Stwierdzil, na moj i innych obecnych uzytek, ze w sytuacji niezakonczonej i zakloconej postepowaniem karnym kuracji pozawalowej stanowi to zagrozenie mojego zdrowia i zycia i ze ulega przemocy, na ktora nie ma wplywu. Zaskoczony moglem tylko podziekowac mu za te wysoce ludzka postawe i grozne dla jego kariery oswiadczenie. Zostalem przekazany w rece lekarza wojskowego, majora, kobiety. Po bardzo krotkiej zwloce na dopelnienie nielicznych formalnosci, w ktorych nie bralem udzialu - znalazlem sie w sanitarnej nysce, w otoczeniu uzbrojonej w pistolety maszynowe i bron boczna eskorty. Pani major byla tu tez. Poprzedzani przez gazik z inna, tak samo uzbrojona skorta i z podobnym gazikiem za nami - ruszylismy w nieznane. Pani major, czytajaca plik dokumentow ze wzburzeniem pokazala jeden z nich mowiac - 'Gdybym znala tresc tego, nie bralabym w tym udzialu. To jest swinstwo!' Dokument byl swiadectwem opuszczenia Kliniki i zawieral medyczne informacje bedace powtorzeniem tego co oswiadczyl na moje pozegnanie profesor Antonowicz.
Do celu dotarlismy wieczorem. Poprzez stalowa wiezienna brame samochody wjechaly na dziedziniec otoczony wysokim murem. Bez zadnych dalszych formalnosci poprowadzono mnie na pietro i otworzono drzwi celi. Wionelo stezonym zapachem chemicznego rozpuszczalnika. Po chwili drzwi zamknely sie za mna i klucz zgrzytnal kolejno w dwoch zamkach. Bylem sam.
BYDGOSZCZ (22.02.82 - 08.09.82) Cela byla duza, z czterema nie zajetymi lozkami. Okno szczelnie zamkniete, ciezkie kraty. Sciany nie wiecej niz kilka godzin przed moim przybyciem zostaly pomalowane farba olejna, ktora do tej pory splywala lzami rozpuszczalnika i lepila sie do reki pod dotknieciem. Smrod chemikaliow byl niesamowity.
Dziesiec minut po moim wejsciu swiatlo zgaslo. Cela byla oswietlona jedynie odblaskiem lamp dziedzinca odbijanym przez mokre sciany. Czulem sie podle i jedynym rozwiazaniem wydawalo sie pojscie do lozka. Niestety lozko przystawione bylo do mokrej i cuchnacej sciany, a ja bylem zbyt slaby aby je przesunac. Wszedlem pod koc i probowalem zasnac, jednak nadmiar wrazen i rozpuszczalnik nie pozwalaly. Przelezalem tak z godzine i poczulem sie dokladnie tak jak w nocy poprzedzajacej zawal. Wstalem i zaczalem walic w drzwi. Bezskutecznie. Kilkakrotnie ponawialem probe - za kazdym razem bez skutku. W koncu dowloklem sie do lozka i po jakims czasie zaczalem zapadac w cos co bylo mieszanina snu i zatrucia.
Kiedy pisze o tym teraz i rozwazam wszystkie okolicznosci - nie moge oprzec sie wrazeniu, ze byla to pierwsza swiadoma i wyrezysowana proba pozbawienia mnie zycia. Moj stan zdrowia byl w pelni udokumentowany a zabranie mnie z kliniki oprotestowane przez profesora Antonowicza i innych lekarzy. Kuracja , zaklocona przez warunki stressowe nie byla zakonczona. Dodatkowy szok spowodowany naglym i niezapowiedzianym powrotem do warunkow wieziennych sam w sobie mogl byc zabojczy. W tych warunkach umieszczenie mnie samego w zamknietej na glucho celi, o scianach ociekajacych rozpuszczalnikiem i farba zwiekszalo to prawdpodobienstwo. Brak reakcji na moje wielokrotne walenie w drzwi, chociazby ze wzgledu na warunki zabezpieczenia wiezienia, nie mogl byc nie zamierzony - byl on czescia scenariusza.
A wiec ktos, gdzies zadecydowal, ze jest to najlepsze rozwiazanie i zalecil jego realizacje. Kto i gdzie? Nie wiem tego do tej pory. Przed 13 grudnia i pozniej, w stanie wojennym nadepnalem na odciski wielu nietykalnych - czyzby to byla zemsta okrezna droga? Czy tez ten system swiadomy cienkosci wojennych paragrafow i ich watpliwej legalnosci wolal nie zostawiac potencjalnych przyszlych wrogow. Moze czas lub ktos z czytajacych na to pytanie odpowie.
Przezylem. Ranek powital mnie straszliwym bolem glowy, gardla i pieczeniem w plucach. Rozpuszczalnik docieral wszedzie. Ale poza tym i poza zrozumiala slaboscia funkcjonowalem prawie normalnie. Dokwaterowano mi wspollokatora - silnie zbudowanego mezczyzne kolo czterdzieski, lysiejacego ale o zdrowym wygladzie. W trosce o wlasne pluca zdolal on uchylic okno i powietrze zaczelo docierac do celi. Poza tym farba schla, powoli - ale schla. To schniecie trwalo okolo dwoch dni i po tym czasie poprawa byla wyrazna. Wreszcie mozna bylo oddychac.
Moj wspollokator przedstawil sie jako Benek, wiezien od 18 lat, skazany za probe ucieczki z kraju ze strzelanina na granicy. Wyrok 25 lat. Jak glosno deklarowal - nienawidzil komunistow i tesknil do schorowanej staruszki mamusi. Jego marzeniem zyciowym byl RKM w rece i miejsce przed brama Komitetu PZPR aby strzelac do wychodzacych partyjniakow. Bylem zbyt zielony w pierwszym dniu aby poznac ta stereotypowa legende prowokatora, ale tego calego sosu bylo trocha za duzo nawet dla zielonego. Troche dla przekory, a troche dla ewentualnego podsluchu zaczalem go przekonywac, ze komunisci to tez ludzie, tylko takie zblakane owieczki - ktorym trzeba dac mozliwosc poprawy a nie kule w leb. Bronil swoich przekonan dzielnie - a w koncu zmienil temat na mamusie - jak to marzy o powrocie do niej i o spokojnym zyciu we dwoje. Uprzejmie nie pytalem go czy mamusia umie ladowac magazynki RKMu i powoli zostawalismy przyjaciolmi.
Gdzies po tygodniu cera pana Benka zaczela wiednac, co wskazywalo ze wiezienny klimat (w ktorym jak mowil spedzil ostatnie 18 lat) w ostatnim tygodniu mu nie sluzy, ale trwal przy legendzie - a ja przy swoim pelnym zrozumieniu. Oczywiscie nadal nie bylem pewny jego roli - mogl byc swiezo aresztowanym zlodziejaszkiem czy sutenerem, ale ze lgal bylo widoczne. Ale sprawowal sie na medal - otwieral i zamykal okno, z codziennych wedrowek do lekarza (wiezienie okazalo sie Szpitalem Aresztu Sledczego w Bydgoszczy) przynosil cebule i nowiny i nigdy w dyskusjach nie byl agresywny. W tychze dyskusjach, odpowiadajac na jego marzenia o spokojnym zyciu, powiedzialem ze zarekomenduje go pani Lucynie Winnickiej (aktorka - znana z roli jako "Matka Joanna od Aniolow"). Pani Lucyna byla moja sasiadka w Pluskach, gdzie mialem letni domek. Jej hobby bylo stworzenie samowystarczalnych "komun" grupujacych ludzi zmeczonych zyciem. Jako przewodniczacy regionu Solidarnosci pomagalem jej, przed rokiem, uzyskac miejsce dla takiej komuny w Krutynskim Piecku.
Po kilku dniach bomba wybuchla. Oficerem wychowawczym w Areszcie byla siostra mojego kolegi z pracy. Bylem swiadomy jej sympatii, choc nigdy nie wykraczala poza swoje obowiazki. Do tej pory sympatia przejawiala sie na ostroznym przygotowywaniu mnie do 15 letniego wyroku, ktory jej zdaniem , "jest do przezycia". Tym razem , korzystajac z braku swiadkow zapytala mnie, czy naprawde nie zdaje sobie sprawy z roli "pana Benka". Odpowiedzialem, ze czesciowo tak. Na to uslyszalem dobra i prawdziwa rade, ze musze byc przygotowany na towarzystwo konfidentow tak dlugo jak bede w wiezieniu lub nawet dluzej. Nastepnie opisala mi kilka najbardziej powszechnych "legend' i podkreslila symptom w postaci kuracji lub obowiazkow zapewniajacych codzienne lub czeste wyjcia z celi. To potem sprawdzalo sie zawsze - dzieki jej za to. Ale zaraz po tej radzie uslyszalem, ze SB przewrocilo do gory nogami warszawskie mieszkanie Lucyny Winnickiej. Pan Benek byl naprawde sprawny! Musial rowniez cos zaimprowizowac - gdyz to co uslyszal ode mnie bylo watlym powodem do rewizji - powinni czekac na wiecej.
Od tej pory moja z nim "przyjazn" opierala sie na bardziej obustronnym zrozumieniu. Wiadl coraz bardziej i gdzies po okolo miesiacu zniknal z horyzontu. Ale przed tym zaprodukowal nastepny chwyt - usilowal zdobyc pisany przeze mnie list. Zaczal od tesknoty do kochanej mamusi i od zaleglosci w korespondencji z nia. Bardzo chcialby napisac list - ale niestety okulary ma w naprawie a bez nich nie moze. Moze bym mu pomogl? Przemilczalem, ze wczoraj nawlekal igle bez okularow i doradzilem pomoc oficera wychowawczego - gdyz list i tak bedzie cenzurowany. Po dwoch dniach go nie bylo.
Ale to wszystko byly niewinne rozrywki. Prawdziwe problemy rozwijaly sie rownolegle. Przede wszystkim postepujace przygotowania do procesu i nieustanny ciezar zarzutow aktu oskarzenia. Bronic mnie mialo dwoch adwokatow - Andrzej Muza i Stefan Lapicki - obaj z zespolu Nr 6 w Gdansku. Podejscie do sprawy mieli rozne . Mecenas Muza stawial na dopuszczalnosc moich akcji w swietle przepisow prawa, Lapicki byl goracym zwolennikiem forsowania mojej niepoczytalnosci. Obaj podnosili stan mojego zdrowia jako powod do warunkowego zwolnienia i opoznienia rozprawy. Byli zgodni w zamiarze zastosowaniu paragrafu 25/2KPK przypisujacego ograniczona zdolnosc pokierowania swoimi czynami. Odmawialem uzywania argumentu niepoczytalnosci co zniweczyloby caly sens mojego dzialania ale 25/2 byl do przyjecia przy czym uchylal stan dorazny .
Moja wlasna interpretacja tego paragrafu jest, ze nie ma on nic wspolnego z moja poczytalnoscia. Natomiast wprowadzenie stanu wojennego stworzylo taki zespol warunkow, ze kazdy posluszny sumieniu i poczuciu obowiazkow moralnych dzialacz nie mial wyboru - musial sie stanowi wojennemu sprzeciwic. Milosnik zwierzat zaatakowany przez psa nie ma wyboru - bierze kij do reki. Nie wiem czy moi obroncy formulowali to tak samo - ale ja przedstawialem ten punkt widzenia przy kazdej mozliwej okazji.
Reakcje Prokuratury Marynarki Wojennej na wnioski o uchylenie aresztu ze wzgledu na stan zdrowia byly sadystycznie - humorystyczne. Prokuratura oswiadczala, ze wprawdzie stan zdrowia jest krytyczny i areszt moze spowodowac pogorszenie lub smierc - ale ciezar popelnionych czynow nie pozwala na uchylenie aresztu. Poza tym zachodzi obawa iz "oskarzony bedzie sklanial do skladania falszywych zeznan". Absurd tego argumentu polegal na fakcie iz moja dzialalnosc byla w pelni udokumentowana wydanymi i podpisanymi przeze mnie dokumentami i caly akt oskarzenia opieral sie wylacznie na owych dokumentach. Ale Prokuratura byla agencja WRONu i musiala krakac zgodnie z instrukcjami.
W kazdym razie z aktu oskarzenia zalatywalo zapachem smierci co w pelni korespondowalo z podobnym zapachem produkowanym przez Szpital Aresztu Sledczego w zakresie klopotow ze zdrowiem.
W czasie calego pobytu w Areszcie Sledczym w Bydgoszczy, trwajacego z mala przerwa prawie siedem miesiecy, pozbawiony bylem spacerow. Nie tylko nie wychodzilem na swieze powietrze, ale nawet na korytarz. Protesty nie odnosily skutkow - ani moje ani adwokatow. W celach przestrzen miedzy lozkami wynosila 40-60 centymetrow, posilki byly jadane na lozkach.
Pierwszym skutkiem byl stopniowy zanik miesni lydek . Cisnienie krwi bylo bardzo niskie - czasami 90/60 - wiec dotkliwie marzlem. Klopoty z oddawaniem moczu trwaly od dnia aresztowania, kiedy ta funkcja zostala wstrzymana na ponad 12 godzin przez zamkniecie w samochodzie. Paznokcie i palce nog zaczely czerniec - zapewne niedostatek krazenia przy zbyt niskim cisnieniu. Lekarze "Szpitala" Aresztu Sledczego w Bydgoszczy byli wobec tych symptomow calkowicie obojetni. Ale ja , z w miare wysportowanego czterdziestolatka, szybko zamienialem sie w niedolege. Probowalem sie gimnastykowac - ale coraz mniej chetnie. Brakowalo powietrza i odpowiedniego pozywienia.
Jedynym lekiem, ktory administrowano bez ograniczen i nawet bez udzialu lekarza, byly srodki uspokajajace. Sadzac jednak jak lakomie patrzyli na nie wiezniowie, nie wylaczajac konfidentow, uprzywilejowany w tej mierze bylem tyko ja.
Zbudowalem swoista strategie. Zazywalem od czasu do czasu zalecony roztwor jodku potasu (KJ) - 10-15 kropli na kieliszek wody i bralem bez sprzeciwu inne czerwono-niebieskie i rozowo-niebieskie kapsulki - nigdy ich nie zazywajac. Fakt, ze hodowalem jedno-dwu tygodniowy zapas owych "laleczek" musial byc znany - trzymalem je w szufladzie stolika. Co wiecej - konfidenci musieli byc instruowani aby ich nie ruszac - bo nie ruszali. A wiem, ze oczy im sie do nich smialy, piguly byly znakomitymi zamulaczami. Zarli wiec dziesiatkami aspiryny, gardany i inne paskudztwo - ale moje samobojcze zapasy byly "tabu". Co jakis czas splawialem, po kryjomu, zgromadzony zapas do zlewu, budzac jego zniknieciem nadzieje, podejrzenia i konsternacje. Snem wiecznym nie zasypialem - wiec chyba ich nie zjadlem. Byc moze wyrzucilem - ale w takim razie po co gromadzilem zapas budzac ciche nadzieje? Prawdopodobne bylo ze konfident zezarl, wiec delikwent okresowo mial klopoty z tlumaczeniem sie.
W koncu cierpliwosc czekajacych na moj przypadkowy lub samobojczy zgon wyczerpala sie i siegnieto do wyprobowanej metody pana Adolfa H. i znanej z historii epidemii "zapalenia pluc" w obozach koncentracyjnych Trzeciej Rzeszy.
W polowie marca zaaplikowano mi kolejna dawke kropelek KJ, ktora odruchowo polknalem. Tyle tylko, ze ta dawka nie zawierala roztworu 15 kropli w wodzie. Zawierala pelny kieliszek czystego jodku potasu.
Niewielu ludzi zapewne wie jak wyglada umieranie na spowodowane taka dawka "zapalenie pluc". Reakcja nie jest natychmiastowa - symptomy wystepuja po kilkunastu, o ile pamietam dobrze, minutach. Symptom jest wlasciwie jeden - bardzo bolesny i dlawiacy obrzek wszystkich wewnetrznych blon sluzowych - pluca, przelyk, podniebienie, dziasla. Obrzek postepuje wolno ale do niewyobrazalnego stopnia - blony sluzowe podniebienia i jezyka, nawet przy szeroko otwartych ustach, zaczynaja sie schodzic, wypelniajac szczelnie jame ustna. Koniec oddychania.
Wpychanie palcow miedzy te dwie poduchy nie pomaga - zwieksza to jedynie ow knebel. Czytalem kiedys o traperze, ktory w ataku dyfterytu uratuwal sie wpychajac w przelyk lufe sztucera. Sztucera nie mialem ale mialem dlugopis, ktorego obudowe udalo mi sie zlamac. Byla za krotka aby siegnac przelyku, ale wcisnieta miedzy jezyk i podniebienie pozwalala na bardzo ograniczony dostep powietrza do tchawicy. Kazdy oddech bolal i oczy wylazily z z oczodolow z braku tlenu. Lezalem na wznak na wyrku, rzezac przy kazdym oddechu i widzialem nad soba twarze konfidenta, lekarza chirurga i chyba pielegniarki, ktora popelnila "pomylke". Nikt praktycznie nic nie robil. Stali i patrzyli.
Nie wiem jak dlugo to trwalo, ale w pewnym momencie stwierdzilem ze oddycham nieco lzej. Pozniej poczulem ow zbawczy zlomek dlugopisu stal sie luzny i jakos przewrocilem sie na bok aby go wypluc. Rozkaszlalem sie przy tym i to bylo bolesne! Ale zylem i oddychalem. Wygladalo ze jest 2:0 dla mnie.
Na drugi dzien pielegniarki, ktora potraktowala mnie owa trutka, nie bylo. Moj adwokat, powiadomiony przy okazji wizyty, chyba zadzialal bo po kilku dniach wyladowalem w znanym mi Szpitalu Aresztu Sledczego w Gdansku - wsrod calej bandy solidarnosciowcow. Najwieksza przyjemnoscia byly codzienne tu spacery, na ktore w Bydgoszczy nie pozwalano. Niestety - pobyt w Gdansku trwal krotko, zaledwie kilka tygodni. Powrocilem do Bydgoszczy. Spacery sie skonczyly, pielegniarka-trucicielka byla spowrotem.
Trzecia proba pozasadowego rozliczenia sie ze mna miala miejsce trzy miesiace pozniej. To wydarzenie wymaga troche szerszego opisu, wiec moze po prostu przytocze to krotkie opowiadanie wydarzenia, ktore pisalem wiele lat temu, w czasie podrozy dookola Australii. Pomimo nadmiernie zbaletryzowanej formy, jest to opis prawdziwy. Piszac to opowiadanie nie myslalem o pisaniu obecnej ksiazki. Opowiadanie mialo byc zatytulowane "Grzechotnik". Mysle, ze trudno by mi bylo strescic tekst do formy suchych faktow. Przyjrzyjmy sie wiec grzechotnikowi:
* * *